Zakładam, że przy codziennym śniadaniu nie dopada Cię myśl „ciekawe co tam się teraz dzieje w Libanie.” A jeśli już, z jakiegoś powodu pomyślisz o tym bliskowschodnim kraju, na przykład teraz, kiedy to czytasz, to podejrzewam, że wyobraźnia rysuje Ci średnio atrakcyjny obraz. Prawda?
Bezpieczeństwo, a raczej jego brak, terroryści, bieda, brud, smród, nachalni ludzie, którzy chcą Cię oszukać, okraść, pogonić maczetą albo w najlepszym wypadku sprzedać Ci coś po zawyżonych stawkach. Dominujący mężczyźni, zdominowane, mocno okryte odzieniem kobiety i tak dalej.
Nie chcę powiedzieć, że ledwie po dwóch dniach przebywania tutaj, stałem się znawcą Libanu. Chcę tylko powiedzieć, że po dwóch dniach przebywania tutaj, jak do tej pory, spotkały mnie same pozytywne rzeczy. Na ulicach nic szczególnego się nie dzieje. Nikt nikogo nie detonuje, nie bije, nie tnie. Życie toczy się jak u Ciebie w mieście. Nikt jeszcze ani razu mnie nie zaczepiał, łącznie z ofertami transportu, co na przykład w dalekiej Azji jest uciążliwą normą. No chyba, że liczyć pytających o drogę. Ci, o dziwo, zdarzyli mi się już parę razy. Być może wyglądam jak miejscowy. Jedna z tych rozmów skończyła się tym, że dostałem podwózkę pod samą halę, bo i oni, rodzina spoza Bejrutu, też tam jechali. Ludzie są bardzo mili i pomocni. Chciałem kupić sobie loda. Zapytałem czy można płacić kartą, bo jeszcze nie zdążyłem wymienić pieniędzy. Powiedzieli, że tak, ale później okazało się, że terminal im nie działa. A ja loda już prawie zjadłem. Co teraz, zapytałem. Nic, oddasz jak będziesz następnym razem tędy przechodził, odpowiedział sprzedawca. Tego samego dnia poszedłem na kebab. Cały czas bez lokalnej waluty, którą jest funt libański. Powiedzieli, że nie mają terminala, ale jeden z pracowników restauracji zaprowadził mnie do pobliskiego sklepu, w którym mieli. Tam skasowano mnie za równowartość dania, które sobie zamówiłem. I po kłopocie. W oczekiwaniu na kebab, podjęto mnie falafelem. Pytali skąd jestem, co robię w Libanie, czy mi się podoba. Wyglądali na prawdziwie zainteresowanych. Kebab? Jak triple-double bez strat, jak Kyrie Irving w koźle, jak pędzący LeBron w kontrze. Rozumiesz? Znakomity! Nie podniecam się byle czym. Jadłem kebab, w różnych wersjach, na czterech kontynentach, w kilkudziesięciu krajach.
Czy jestem zaskoczony? Nie kebabem, tylko sytuacją w Libanie. I tak i nie. Nie, ponieważ nie jest to pierwszy arabski kraj, jaki odwiedzam. Mam wyłącznie dobre wspomnienia z Maroka, choć MSZ odradzał wyjazdy a już w szczególności wyprawy na tzw. własną rękę. A ta moja właśnie taka była. Mam również same dobre wspomnienia z Egiptu, choć tam akurat byłem dzieckiem i o moje bezpieczeństwo dbał tata. Stare dzieje. Rockets byli mistrzami NBA a Hakeem Olajuwon szkolił pod koszem młodego Shaq’a.
Trochę tak, bo spodziewałem się, że bliskość trawionej konfliktem zbrojnym Syrii, będzie mieć wpływ na to, jak wygląda życie codzienne tutaj w Libanie. Tym bardziej, że jakieś 2-3 lata temu wojska libańskie starły się z bojownikami ISIS na terytorium swojego państwa pod granicą z Syrią. Tymczasem uzbrojoną policję i wojsko, w niezbyt dużej liczbie, spotkać można jedynie przy hali Nouhad Nawfal Stadium, ale przecież w dzisiejszych czasach jest to norma także i w Europie czy Ameryce podczas zabezpieczania imprez tego typu.
A właśnie, o jakiej imprezie my w ogóle rozmawiamy? Otóż mówimy o mistrzostwach Azji w koszykówce, nazwanych oficjalnie „FIBA Asia Cup”. W zawodach bierze udział 16 ekip podzielonych na cztery grupy. Iran, Jordania, Syria oraz Indie tworzą grupę A. Filipiny, Chiny, Irak i Katar to grupa B. W grupie C znalazły się reprezentacje Nowej Zelandii, Kazachstanu, Południowej Korei oraz Libanu. W grupie D los połączył ze sobą Australię, Japonię, Tajwan oraz Hong-Kong. Są to więc rozgrywki dla przeogromnego regionu. Turniej zaczął się 8 sierpnia i potrwa do 20. Ja dołączyłem do przedstawienia w nocy z 10 na 11 sierpnia.
Jako jedyny przedstawiciel mediów z Europy, zostałem bardzo serdecznie przywitany, gdy odbierałem akredytację. Dominują media lokalne, jest też kilku Japończyków i Chińczyków oraz parę osób z innych krajów arabskich. Nie każda ekipa, grająca w Bejrucie, ma swojego przedstawiciela w mediach. Nie ma takiej dyscypliny, jak na meczach NBA czy imprezach FIBA w Europie. Media mają wyznaczony sektor z całkiem niezłą widocznością, dość blisko parkietu, ale w zasadzie można obserwować mecze z każdego innego wolnego w danym momencie miejsca. A, że hala, zazwyczaj świeci pustkami, to oglądam sobie azjatycki basket tak komfortowo, jak tylko się da. Hala, przez te dwa dni kiedy tu jestem, zapełniła się tylko raz – przy okazji meczu Libanu z Kazachstanem.
Gdy w jednym zdaniu używasz słów Iran i Syria, to w 999 przypadkach na 1000, nie rozmawiasz o koszykówce. Przez myśl przeszło mi, żeby odpuścić sobie to starcie, które zamykało piątkowe zmagania. Ale potem, jak to zwykle mam w takich chwilach, myśl z drugiej strony głowy przywołała mnie do porządku – nie po to tu przyjechałeś? Potem przypomniałem sobie, że przecież Hamed Haddadi jest Irańczykiem, a jego to z chęcią zobaczę na żywo. Nie zawiodłem się. Były rezerwowy Memphis Grizzlies zagrał świetny mecz. Zdobył 12 punktów, 13 zbiórek, 2 przechwyty i 2 bloki. Zabrakło mu jednej asysty do triple-double a trzeba zaznaczyć, że wcale usilnie go nie szukał. Cały mecz wyśmienicie podawał. Tylko jego kolegom brakowało skuteczności. Iran rozbił Syrię 87:63. Wśród pokonanych z dobrej strony zaprezentował się 36-letni Michael Madanly (22 punkty).
Starcie wcześniej obejrzałem swój najprawdopodobniej najgorszy mecz koszykówki na poziomie międzypaństwowym. Jordania pokonała Indie 61:54. Indie trafiły tylko 22 z 60 swoich rzutów z gry (36.7%) i straciły piłkę 20 razy. Zwycięska ekipa wcale nie była lepsza – 48 spudłowanych rzutów na 73 oddane (34.2%). Do tego 10 strat. W reprezentacji Indii miałbym szansę załapać się do turniejowej dwunastki. Nie mówię, że bym to zrobił. Mówię tylko, że miałbym szansę. Konkretnie mam na myśli potencjalne wygryzienie ze składu Baladhaneshwara Poyyamozhi’ego lub któregoś z jego obwodowych kolegów. To był mecz, w którym nie wszyscy zawodnicy umieli poprawnie biegać, kozłować, stawiać zasłony. To był mecz, w którym zawodnicy przechwytywali piłki tylko po to, żeby sekundę później je tracić. To był mecz, w którym brakowało tylko, żeby turniejowa maskotka siadła na ławce Indii. A nie, czekaj, to się przecież wydarzyło. Kolejny raz potwierdziła się moja teoria, że ludzie pracujący jako maskotki, to chyba nie do końca normalni ludzie. Trener Phil Weber, który rok temu był w sztabie trenerskim w Nowym Orleanie, a wcześniej przez lata w Knicks i Suns, ma przed sobą wiele pracy. To może być satysfakcjonujące zajęcie, bo iść z tą ekipą można tylko w górę. Tylko w górę. A potencjału ludzkiego Indiom odmówić przecież nie można.
Filipiny pokonały Irak 84:68. Teraz już wiem na czym polega fenomen Gilas Pilipinas, o którym koledzy z Filipin opowiadali mi od lat. Filipińczycy uwielbiają koszykówkę i amerykański styl życia. Zarówno koszykarze, jak i ich silna reprezentacja kibiców mają taki swój specyficzny sposób bycia, do którego musisz się przyzwyczaić. Na początku może przeszkadzać. Każdy kosz fetowany jest przez ich fanów jak nieistniejąca już w piłce nożnej złota bramka. Poważnie. Nawet pojedyncze punkty z linii dają ich fanom dużo radości. Gilas grają dużo akcji w stylu drive and kick i całkiem nieźle to wygląda, bo mają dobrych wykonawców zarówno do kozłowania i penetracji, jak i rzutów za trzy punkty. Aż 20 z ich 28 celnych rzutów z gry (12 trójek), to były rzuty asystowane. Wśród pokonanych moją uwagę zwrócił Kevin Galloway (23 punkty, 14 zbiórek, 6 asyst) – naturalizowany Amerykanin z Teksasu, który ostatni sezon spędził Libanie. Gdy już wiadomo było kto wygra ten mecz, czyli mniej więcej w połowie III kwarty, Galloway zaczął polować na tak modne w minionym sezonie i odmieniane przez wszystkie przypadki triple-double. Frustrował się gdy koledzy pudłowali rzuty po jego podaniach, albo gdy podawali dalej. Strzelał fochy, ustawiał partnerów w ataku, przetrzymywał piłkę. Zagotował się, gdy coach Mustafa Derin ostatecznie posadził go na ławkę na kilka minut przed końcem meczu, grzebiąc tym samym jego pościg za dziesiątą asystą
O konfrontacji Chin z Katarem (92:67) nie jestem w stanie napisać niczego ciekawego. Gdybyśmy się przed tym meczem założyli czy zdołam coś napisać, to bym to zrobił. A tak, to nie. Może jedynie to, że trainer Chin, czyli człowiek odpowiedzialny m.in. za dobrą rozgrzewkę, ma pokaźną nadwagę, ale ta nie przeszkadza mu w prawidłowym prezentowaniu poszczególnych ćwiczeń.
Drugiego dnia wszedłem do hali już jak do siebie. Nikogo o nic nie musiałem pytać, pokazałem tylko przy wejściu akredytację, przywitałem się z tymi, których już znałem, a potem oddałem się całkowicie azjatyckiemu basketowi.
Zmagania otworzyli Japończycy i Hongkończycy. Japonia wygrała ten mecz 92:59. To było starcie ludzi, którzy chcieli i umieli z ludźmi, którzy tylko chcieli. Japończycy trafili 11 z 18 rzutów zza łuku. Pięciu graczy zdobyło dwucyfrową liczbę punktów. Tylko jeden nie zapunktował. W ekipie Hongkongu całkiem nieźle wyglądał Ki Lee (20 punktów, 6/8 za trzy).
Jestem bardzo ciekawy formy, potencjału i kolejnych meczów Australii. Na tle Tajwanu (90:50) wyglądali naprawdę dobrze, ale na tle mało wymagającego rywala, może to nie być miarodajny obraz. Aussies niestety nie przywieźli ze sobą żadnego aktualnie grającego w NBA zawodnika. Mitch Creek zdobył w tym meczu 22 punkty (9/9 z gry). 25-latek był w składzie Jazz podczas tegorocznego Summer League. Nie sądzę, żeby znalazł pracę w NBA, ale w koszykówce FIBA jest atletą. W sztabie szkoleniowym Australii pracuje Luc Longley, trzykrotny mistrz NBA z Chicago Bulls. Jeśli już jesteśmy przy wątkach tamtych Byków, to nie wiem czy wiecie, ale w Bejrucie urodził się Steve Kerr.
W trzecim meczu dnia Korea pokonała jednym punktem Nową Zelandię (76:75). Nowozelandczycy przespali pierwszą połowę (41:30), obudzili się w III kwarcie (27:13) ale ostatecznie nie dowieźli wygranej do końca. Był to mecz bez większych historii. Nie licząc ostatnich 3-4 minut, nie było większych emocji. Steven Adams bardzo by się przydał pod koszem.
W ostatnim meczu dnia, Liban, na oczach bardzo licznie zgromadzonej publiczności, pokonał Kazachstan 96:74. Historią wieczoru był dla mnie Fadi El Khatib, którego pierwszy raz miałem okazję widzieć na żywo. Kiedyś uważany za drugi talent Azji, zaraz po Yao Mingu. Jego przejście do NBA miało być pytaniem kiedy a nie czy. Dziś niespełna 38-letni już gracz do NBA nie trafi, ale cały czas w jego grze i też w jego postaci jest coś intrygującego. Elegancki, wręcz majestatyczny w swoich ruchach, nadal atletyczny, świetnie zbudowany, przystojny. Jeszcze w 2012 roku „Tygrysem” interesowali się m.in. Pistons. W 2003 roku dostał od L.A. Clippers roczny kontrakt i nawet go podpisał, ale problemy z rozwiązaniem umowy z klubem z Libanu przekreśliły jego wyjazd za ocean. El Khatib to maszynka do zdobywania punktów. Po Mistrzostwach Świata w Indianapolis w 2002 roku trafił do notesów większości skautów NBA. Tim Grover, prywatny trener Michaela Jordana, zaprosił El Khatiba na wspólny trening, w którym poza samym Jordanem, udział wzięli też m.im. Ray Allen, Michael Finley i Charles Oakley. Wszyscy byli pod wrażeniem jego gry, siły i atletyzmu. M.J. stwierdził wtedy, że El Khatib powinien trafić do NBA. Niestety nie dane nam było zobaczyć go w swoim prime w NBA czy Eurolidze. Statystyki z rodzimej ligi, wielokrotnie sięgające 30 punktów, rozbudzają wyobraźnię a statystyki z turniejów międzynarodowych tylko potwierdzają, że El Khatib miał (i nadal ma) umiejętności by grać wśród najlepszych.
Mniej więcej tak to wyglądało z mojej perspektywy. A to dopiero początek. Mecze są coraz lepsze. Ludzi na trybunach przybywa. Słońce jest w wybornej formie.