Oto zwycięska praca w konkursie, gdzie do wygrania była książka
"Los Angeles Lakers. Złota historia NBA". Autor Maciej Boba.
Nazywam się Charles Taylor, ale od zawsze nazywają mnie Frank. Jeszcze do niedawna miałem plany podboju świata, miałem startować do Kongresu z mojego okręgu wyborczego i wszystko szło w idealnym kierunku. No właśnie, miałem…
Musiałem zaszyć się na pewien czas w miejscu, gdzie nikt mnie nie będzie szukał, a ja będę miał trochę spokoju. Wybrałem Los Angeles. Miejsce może nienajlepsze dla odludka, ale miałem tam mieszkanie i kilku znajomych, a było mi to wtedy potrzebne. Dlaczego tymczasowo musiałem opuścić stolicę USA?
Cofnę się do roku 1996. Zadam wam wpierw pytanie: kto rządzi Stanami Zjednoczonymi? Odpowiecie zapewne, że szeroko pojęta finansjera i będzie to prawda, ale tylko połowiczna. USA jest rządzona przez lobbystów. Zaczynając od przedstawicieli koncernów farmaceutycznych, przez tych od koncernów paliwowych, aż po lobbystów rynku prasowego. Nie wierzcie w niezależność (i uczciwość) senatorów, to mit. 90% z nich ma określoną cenę i chętnie swoimi głosami przysłuży się danemu producentowi środków chemicznych, oczywiście w zamian za okazałą gratyfikację. Bo przecież nie ma nic za darmo, prawda? Szok? Naprawdę myśleliście, że politycy są nieskazitelni i poświęcą cały swój trud i troskę w służbie swoich wyborców, a przy tym będą zarabiać marne grosze? Uczciwi politycy to prawdziwy margines, który prędzej czy później zostaje wyeliminowany ze świata brudnej gry lub się po prostu do niego przyłącza. Zresztą mój ulubiony klasyk wiek temu powtarzał, że im ludzie wiedzą mniej o powstawaniu kiełbas i uchwalaniu prawa, tym lepiej w nocy śpią, a nigdy się tyle nie kłamie jak przed wyborami, w czasie wojny lub po polowaniu. Nie oszukujmy się- polityka psuje charakter. I ja ten niezaprzeczalny fakt wykorzystywałem doskonale.
Byłem lobbystą pewnego koncernu tytoniowego i szło mi naprawdę świetnie. To właśnie mnie udało się m.in. doprowadzić do opóźnienia drukowania na opakowaniach papierosów drastycznych zdjęć, które miały rzekomo uświadomić palaczom nieszczęścia na jakie są narażeni. Opóźniłem tę bzdurę o 10 lat. Udało mi się załatwić wiele innych spraw, zatuszować mnóstwo protestów ze środowisk lekarskich (nie tylko politycy mają swoją cenę), co ostatecznie przełożyło się na zwiększenie zysków moich szefów o 20% w porównaniu z rokiem ubiegłym. Znałem bardzo dobrze większość senatorów- ich rozkłady dnia, imiona ich żon, kochanek, dzieci i numery tablic rejestracyjnych. Wiedziałem doskonale o tym ile znany senator z Indianapolis zapłacił swojej kochance za usunięcie dziecka tak, żeby żona nigdy się o tym nie dowiedziała. Wiedziałem, który jest uzależniony od kokainy, który zasłonił się mandatem jadąc pod wpływem środków odurzających i alkoholu- wiedziałem wszystko. Oczywiste jest chyba dla was, że wykorzystywałem te haki do swojej pracy na rzecz moich zleceniodawców. To brudna gra, nie wchodźcie do niej, jeśli nie jesteście gotowi się ubrudzić.
Wszystko układało się tak, jak dużo wcześniej zaplanowałem w najdrobniejszych szczegółach. Miałem piękną żonę i szedłem ścieżką, która w perspektywie kilku lat prowadziła mnie na Kapitol. Tak, nie przesłyszeliście się. Oczywiście wpierw musiałem zostać senatorem, ale to miał być tylko pierwszy szczebel do mojej kariery. Jak się zapewne domyślacie, nie wszystko w życiu układa się tak, jak tego oczekujemy. Nawet najlepszy
scenariusz mogą pokrzyżować zdarzenia losowe. A takim była śmierć na raka płuc 25-letniego Anthony’ego Lewisa. Nie byłoby w tym nic sensacyjnego, gdyby nie był on bratankiem senatora z Georgii- Michaela Samuela Lewisa. Ostatni sprawiedliwy, nieprzekupny dupek, który chciał zostać pierwszym czarnoskórym prezydentem Stanów Zjednoczonych, a w dodatku nienawidził z natury wszelakich lobbystów. Oczywiście nagonka medialna przeciwko koncernom tytoniowym wywołana w ramach krucjaty pana senatora nie miała końca i przybrała już charakter ogólnokrajowy. Ja byłem w jej samym centrum. Niekończące się protesty, apele w lokalnej TV i prasie- można było oszaleć. Oczywiście cały atak był skierowany w moją stronę, czyli tytoniowego diabła, który codziennie przystawiał dzieciakowi broń do skroni i kazał wypalać dwie paczki dziennie. W jednym z telewizyjnych show, do którego byłem zaproszony jako owieczka przeznaczona na rzeź, miałem zmierzyć się z przedstawicielami środowisk lekarskich i matką zmarłego chłopaka. W międzyczasie widzowie mogli dzwonić i opowiadać się za którąś ze stron. W programie było też video-połączenie z senatorem Lewisem. Starałem się nie dać sprowokować, wiedziałem, że senator i doradcy służby zdrowia będą tylko czekać na pierwszą krew. Odpowiadałem spokojnie, rzeczowo, oczywiście z udawaną troską i żalem spowodowaną śmiercią młodego chłopaka. W pewnym momencie senator Lewis zwrócił się do mnie:
– Nie wstyd panu? Reprezentuje pan jeden z najbardziej szkodliwych przemysłów w naszym kraju! To właśnie przez takich ludzi jak pan nasze dzieci tracą zdrowie i życie. Jest pan szkodnikiem. Jak pan, hipokryto, teraz spojrzy w oczy mojej bratowej? Kto przywróci życie Anthony’emu?- pieklił się senator.
– Panie senatorze, rozumiem pana zdenerwowanie i bardzo współczuję panu i pani Lewis, ale z przykrością muszę stwierdzić, że jedynym hipokrytą w tej dyskusji jest pan. To przecież pan senator pół roku temu podpalił plantację tytoniu w swoim okręgu wyborczym, a później przyjechał na traktorze na piknik w okolicach Atlanty i utyskiwał nad losem rolników- odpowiedziałem. Kilka dni temu dostałem cynk o tym zajściu i postanowiłem to wykorzystać przy pierwszej okazji.
– Panie senatorze, skomentuje to pan jakoś?- zapytał prowadzący.
– To nieprawda, zrobiłem to w dobrej wierze, dla rolników!- rzekł zaskoczony senator.
Zupełnie nie spodziewał się, że może to wyjść na światło dzienne po takim okresie. Miałem go w garści.
– Zarabia pan reprezentując koncern, który zabija ponad tysiąc osób dziennie!- stwierdził autorytatywnie rzecznik służby zdrowia.
– Szanowni państwo (zwróciłem się do kamery, ale co chwila zerkałem w oczy zapłakanej matki Anthony’ego). Co moja branża miałaby ze śmierci kolejnych ludzi, w tym Anthony’ego? Mielibyśmy zabijać własnych klientów? To przecież nonsens. W naszym interesie jest, żeby klient żył i palił. Wiem, że to brutalne, ale taka jest prawda. Prawdziwym beneficjentem śmierci Anthony’ego są tacy ludzie, jak pan doktor i jego środowisko. To oni
pragną ich śmierci, gdyż państwo zwiększy im dotację. To handel ludzkim nieszczęściem i powinien się pan wstydzić! Chciałem jednocześnie powiedzieć, że zamierzamy przeznaczyć na kampanię 50 milionów dolarów, która ma powstrzymać młodzież od palenia, bo przecież dzieci są najważniejsze, tak? 50 milionów!- odpaliłem z grubej rury.
– Ale ja, nie, to…- rzecznik nie wiedział co powiedzieć.
– Wracamy po reklamach- oznajmił prowadzący.
Wygrałem bezapelacyjnie telewizyjną debatę, także głosowanie widzów. Pocieszałem matkę Anthony’ego, która oznajmiła mi, że dziękuje za troskę i że nie ma do mnie żalu. W dodatku będzie mnie wspierać w kampanii skierowanej do młodych ludzi. Jak się dobrze domyślacie, senator nie był zadowolony z takiego obrotu spraw. Był człowiekiem impulsywnym, zawistnym i niezwykle pamiętliwym. Tuż po programie wysłał do mnie krótką wiadomość (skąd miał mój numer pagera?) o treści: „Już jesteś trupem”.
Postanowiłem nie brać tej wiadomości na poważnie. Sporo w swoim życiu usłyszałem już gróźb, żadna póki co nie została zrealizowana. Cóż, uroki tej branży. Jednocześnie uczciwie przyznam, że od pewnego czasu zacząłem poruszać się po mieście z prywatnym ochroniarzem. Taki też był wymóg szefostwa, które chciało, żebym czuł się bezpiecznie.
Kilka tygodni po zwycięskiej debacie wziąłem tydzień wolnego. Miałem mnóstwo książek do przeczytania, a w międzyczasie zajmowałem się swoim ogródkiem i chodziłem pograć w kosza z moim przyjacielem- Billem Poulsenem, który przy okazji wyrastał na głównego kandydata republikanów w wyścigu o fotel prezydencki. Znaliśmy się od lat, a Bill miał zamiar w przyszłości wprowadzić mnie do głównego świata polityki i wesprzeć mnie w mojej kampanii do Senatu. Lubiłem koszykówkę, to dynamiczny sport, gdzie liczą się precyzja, umiejętności i wytrzymałość, a przy okazji można odciąć się na chwilę od całego świata. Na studiach zapowiadałem się nawet na niezłego rozgrywającego, ale kontuzja kolana pokrzyżowała mi plany. Po zakończeniu gry, jak na prawdziwego sportowca przystało, wyszedłem na parking zapalić papierosa. Czekałem na mojego kierowcę-ochroniarza, który miał się stawić lada moment. Bill zapomniał zegarka i wrócił się do szatni. Był ciepły, gwieździsty, czerwcowy wieczór, a na parkingu stało tylko kilka samochodów. Nagle, zza rogu z piskiem opon zajechał mi drogę czarny Range Rover z przyciemnionymi szybami i wyskoczyło z niego dwóch zamaskowanych mężczyzn. Jeden z nich powalił mnie na plecy i skierował broń w moją stronę. Nie widziałem ich twarzy, przed oczami miałem tylko lśniącego Glocka, chyba 45-tkę, który miał zaraz pozbawić mnie życia. Przyszły strzelec zwrócił się do mnie:
– Traktorzysta przesyła pozdrowienia- wycedził przez maskę.
Traktorzysta? Nagle stało się jasne, że senator Lewis wydal na mnie wyrok. Zbyt głęboko nadepnąłem mu na odcisk, żeby mógł puścić w niepamięć taką zniewagę. Już pogodziłem się z moim losem, ale usłyszałem dwa strzały z wytłumionego pistoletu. Ludzie senatora padli natychmiast. Załatwił ich mój ochroniarz precyzyjnymi strzałami w głowę. Wspominałem już, że to były komandos? No to teraz już wiecie. Bill wychodząc z ośrodka przez szybę
widział całe zdarzenie. Na szczęście wokół nie było nikogo, a latarnia oświetlająca parking była zepsuta.
– Cholera, było blisko. To byli ludzie senatora Lewisa. Wydał na mnie wyrok- będący w szoku skierowałem się do Billa.
– Prawie mu się udało. Na razie musimy działać szybko zanim zbiegną się świadkowie i policja. Robert (zwrócił się do mojego ochroniarza), wsadź ciała do ich samochodu i pojedź nim do Woodmore. Jest tam mały warsztat samochodowy „U Chrisa”. Opowiesz Chrisowi o całym zajściu i powołasz się na mnie. To zaufany człowiek, będzie wiedział co robić. Przenocujesz tam tydzień i dopiero później wrócisz autobusem. Wyrzuć natychmiast swoje ciuchy po przyjeździe, o nic się nie martw. Wszystko załatwię i opłacę.
– Załatwione – rzekł Robert.
– A ty Frank, ty musisz zniknąć na jakiś czas. Minimum na rok zanim wszystko nie ucichnie. Załatwię resztę, ale ciebie ma nie być. Masz nie rzucać się w oczy, masz być zwykłym szarakiem. Nie wolno ci nawet przekroczyć dozwolonej prędkości. Wtopisz się w tłum, będziesz zwykłym Johnem Smithem, a ja sprawię, że kiedyś wrócisz i zaczniesz realizować swoje polityczne plany. Na razie masz na głowie senatora, ale biorę go na siebie. Dam ci namiar do sprawdzonego miejsca w L.A, to będzie teraz twoje miejsce- wypalił w moją stronę Bill. Byłem pod wrażeniem opanowania Billa. Fakt, byłem wielkim dupkiem i widziałem różne rzeczy w życiu, ale nigdy nie miałem do czynienia z tym, co przed chwilą tutaj zaszło. Bill natomiast zachowywał kamienny spokój niczym weteran.
– Dobra Bill, a tobie Robercie dziękuję. Ocaliłeś mi życie, nie zapomnę ci tego- rzekłem.
– Spełniłem tylko swój obowiązek- beznamiętnie odpowiedział Robert.
Robert pojechał wykonać instrukcję Billa, a Bill i ja pojechaliśmy do mojego domu, żeby się spakować. Musiałem jeszcze dzisiaj opuścić miasto. Opowiedziałem o wszystkim żonie i choć była lekko przerażona, to z równie chłodną głową zgodziła się z Billem i uznaliśmy, że wyjadę sam- bez niej. To byłoby zbyt niebezpieczne dla niej, gdyby ludzie senatora zaczęli mnie tropić. Jednocześnie Bill rozpuści plotkę w okręgu senatora Lewisa, że zastrzelony został pewien lobbysta przez dwóch niezidentyfikowanych mężczyzn. Prawdopodobnie padł ofiarą rabunku. Postanowiliśmy też podesłać mu spreparowane fotografie ze mną w roli głównej. Przedstawiały mnie leżącego z kulką w głowie. Być może nie było to zbyt mocna karta przetargowa, ale tylko to nam pozostało. Kate miała zachowywać się przez pewien czas jakby była w żałobie. Bill postanowił też załatwić sprawę z szefem koncernu, dla którego pracuję. Znał go jeszcze z czasów studiów. Bez wtajemniczania go w szczegóły rozwiąże ten problem. Musiałem uciekać.
Podróż na zachodnie wybrzeże dobrze mi zrobi, byłem tam anonimowym człowiekiem w przeciwieństwie do mediów po drugiej stronie kraju. Bill dał mi klucze do swojego małego mieszkanka przy Darby Park. Okna wychodziły na pobliski park, a sama okolica była nawet spokojna, biorąc pod uwagę fakt, że tylko kilkanaście minut jazdy dzieliło mnie od The Forum – hali Lakersów. Ale to nawet dobrze – musiałem wtopić się w tłum.
Pod wieczór wyszedłem na spacer. Chciałem sprawdzić okolicę i coś zjeść. Postanowiłem sprawdzić jak wygląda tutejszy park wieczorem. Nie był zbyt dobrze oświetlony, ledwo dało się zauważyć ścieżkę oplecioną rządem ławek. Byłem niespokojny, miałem wrażenie, że coś się zaraz wydarzy…
Czułem, że powoli tracę przytomność. Ostatkami sił zdołałem spojrzeć na swoją ranę w brzuchu, wyglądała ogromnie, a ciemna krew sączyła się z niej niezwykle intensywnie. Przez chwilę całe życie pojawiło mi się przed oczami, klisze, na których były najbliższe mi osoby. To był już koniec, już za chwilę mały kawałeczek ołowiu odbierze mi ostatnie tchnienie, a ja stanę się pyłem. Pozbawionym znaczenia i zapamiętania numerem w rejestrze. Straciłem przytomność…
Kilka razy budziłem się, żeby po chwili stracić znowu przytomność. Dostrzegłem, że leżę w szpitalnym pokoju o zasłoniętych jasnozielonych zasłonach. Byłem zamroczony, nie odróżniałem osób i głosów, które przewijały się przez mój pokój: „zmienię panu opatrunek”, „wszystko będzie dobrze”, „jesteśmy z tobą, wyjdziesz z tego!”, czy też w końcu: „masz problemy, następnym razem zginiesz”- ten złowieszczy i szorstki męski głos sprawił, że spokojnie zasnąłem. Śniło mi się, że idę przez długi hol, na którego końcu tliło się niewinnie światło zza drewnianych drzwi. Otworzyłem niepewnie drzwi i wszedłem do środka, było ciemno wokół, ale środek pokoju był dość dobrze oświetlony, a umiejscowiona była tam trumna. Lśniący dąb przyozdobiony pięknymi kaliami. Otworzyłem wieko trumny. Zobaczyłem siebie.
Obudziłem się nagle nad ranem, byłem cały zlany potem. Przede mną stał wysoki i szczupły lekarz, o miłym usposobieniu, z plakietką na piersi „dr T. Moore”, i przygruby policjant w średnim wieku, z tłustymi włosami i zmęczoną życiem twarzą.
– Miał pan bardzo dużo szczęścia- rzekł lekarz.- Kula przeszła na wylot i na szczęście nie uszkodziła żadnych narządów wewnętrznych. Dwa centymetry w lewo i nie rozmawialibyśmy teraz. Zostanie pan kilka dni w naszym szpitalu na obserwacji. Jesteśmy zobowiązani powiadamiać policję przy każdym ranach postrzałowych naszych pacjentów. To jest detektyw Marlowe. Pozwoliłem mu tylko na 5 minut rozmowy z panem. Zostawiam was, a do pana zajrzę później – dodał na odchodne dr Moore.
– Witam panie Taylor, porucznik Albert Marlowe, wydział zabójstw LAPD, chciałbym panu zadać kilka pytań – przedstawił się gliniarz.
– Wydział zabójstw? Fatygował się pan tyle kilometrów przez zwykły napad? – zaskoczony zapytałem porucznika i z nieukrywanym trudem poprawiłem sobie poduszkę. Marlowe mnie wyręczył.
– Tak, z pańskiego ciała wyjęto 9-cio milimetrowy nabój z bardzo rzadkiej broni, pistoletu VIS wz.35. Była to broń produkowana przed II Wojną Światową w Polsce, wyprodukowano może 50 tysięcy sztuk, większość przeznaczono na eksport do Rosji. Już dawno wyszła z obiegu, jest tylko przedmiotem kolekcjonerskim- spokojnie rzekł Marlowe.-Trzy miesiące temu dokonano zabójstwa z takiej broni emerytowanego oficera służb specjalnych w San Diego, Martina
Keegana. Wszedł on w posiadanie materiałów, które w ogromnym stopniu ujawniały powiązanie obecnego gubernatora Los Angeles z rosyjską mafią stacjonującą w naszym kraju- dodał.
– Zaraz, co? Rosyjska mafia? Przecież ja nie mam nic wspólnego z mafią czy politykami, jestem szarym obywatelem. To jakiś absurd, to był zwykły napad rabunkowy – z nieukrywaną irytacją odpowiedziałem gliniarzowi.
– Może tak, może nie, ale wiem, że na szarych obywateli, jak to pan ciekawie określił, nie wydaje wyroku śmierci rosyjska mafia i nie strzela z niespotykanej broni, więc- przepraszam za dosadność-proszę przestać pieprzyć tylko współpracować-pieklił się detektyw.-Bo inaczej będzie miał pan kłopoty-wypalił.
– To groźba? – zapytałem.
Detektyw przysunął się do mnie na wysokość twarzy i zaczął szeptać do ucha:
– Posłuchaj mnie, śmieciu. Znam takich jak ty- cwaniaczków z półświatka, którzy prawo i życie ludzkie mają za nic. Wsadzam takich jak Ty do pierdla od ponad dwudziestu lat, ale postanowiłem, że dam ci szansę. Zginął mój kolega i chcę złapać sprawców, a wiem, że ty możesz mnie do nich zaprowadzić. I zaprowadzisz. To twoja jedyna szansa na przeżycie, bo jeśli nie, to za drugim razem nie będziesz miał już tyle szczęścia. Rosyjska mafia nigdy nie odpuszcza. Wybiją ciebie i twoją rodzinę, a my im na to pozwolimy jeśli nie będziesz współpracować. Jeszcze się zobaczymy – uciął na odchodne i szybkim krokiem skierował się do wyjścia. Zasnąłem.
Po kilku dniach mogłem opuścić szpital i wrócić do domu. Wciąż miałem w pamięci ostatnie dni i rozmowę z detektywem, ale nie chciałem teraz o tym myśleć. Potrzebowałem spokoju przed następnymi dniami. A co jeśli rzeczywiście wydano na mnie wyrok? Co ja miałem wspólnego z rosyjską mafią? Senator ich wynajął? Cała masa hipotez kotłowała mi się w głowie i już sam nie wiedziałem co jest prawdą, a co fikcją. Wiedziałem, że rosyjska mafia nie odpuszcza i jutro wieczorem postanowiłem wyjechać na jakiś czas – jak najdalej, w nieznane. Miałem jednak kilka rzeczy jeszcze do zrobienia.
Szwadrony kropel deszczu zaczęły atakować parapet. Po całodniowym upale, wreszcie przyszedł czas na odrobinę orzeźwienia. W mieszkaniu panował urokliwy półmrok, niewinne światło dawała tylko stara lampka na stoliku. Wyszukałem album Sonny’ego Rollinsa „Saxophone Colossus” i włożyłem na gramofon. Słodkie dźwięki saksofonu z „You don’t know what love is” zaczęły powoli łechtać moje zmysły. Usiadłem w fotelu ze szklaneczką mojego ulubionego Hibiki Suntory. Zamknąłem oczy. Nagle usłyszałem rozbrzmiewający dzwonek w drzwiach. Zamarłem. Poczułem jak fala ciepła połączona z rosnącym przerażeniem przepływa przez moje ciało. „Tak szybko mnie odnaleźli?”-pomyślałem. Otworzyłem drzwi, odetchnąłem z ulgą. Stała w nich Kate- przemoknięta i zziębnięta uśmiechnęła się łagodnie, a jej oczy nabrały pełnego blasku po zobaczeniu mnie. Weszła do środka, a ja natychmiast zacząłem zdejmować z niej przemoczone ubranie i podałem jej ręcznik. Rozbawiły mnie szykowne gumiaki w stokrotki, w których przyszła Kate. Była
drobną kobietą o zmysłowych krągłościach, pełną delikatności i seksapilu. W tle wciąż Sonny Rollins dawał swój popis.
– Lubię tę piosenkę. Cieszę się, że cię widzę i nic ci nie jest… – powiedziała cicho, ale przerwałem jej kładąc palec wskazujący na jej miękkich ustach. Wiedziałem, że odwiedziła mnie w szpitalu, ale byłem wtedy zamroczony do tego stopnia, że nie pamiętałem tego momentu. Czułem jednak jej obecność. Odgarnąłem jej kruczoczarne włosy i czule zacząłem całować jej szyję, co jakiś czas szepcząc jej do ucha. Cała drżała, objąłem ją jeszcze mocniej. Wzdrygnęła się lekko i subtelnie zaczęła przegryzać sobie wargę. Deszcz powoli ustawał, w blasku tlącego się księżyca spojrzała na niego swoimi pełnymi dobroci, zaufania i nadziei zielonymi oczami. Nie oponowała, odwzajemniła pocałunek. Skąpani w namiętności stanowiliśmy jedność, której noc z księżycem przygrywają kojącą melodię. Nie było niczego wokół, żadnych trosk i zmartwień. Tylko my i palący ogień namiętności.
Nazajutrz objąłem ją mocno i przytuliłem. Tak mocno, jakbyśmy mieli się już nigdy nie zobaczyć. Pocałowałem ją w policzek, spała tak pięknie i niewinnie, że nie chciałem jej budzić. Życzyłbym sobie, żeby ta chwila trwała wiecznie, nie chciałem jej nigdy wypuścić z ramion. Łzy popłynęły mi po policzkach. Spojrzałem na nią ostatni raz. To ona dawno temu sprawiła, że moje serce naznaczone bolesną przeszłością i rezygnacją połączoną z depresją zaczęło bić na nowo z dawną mocą. Była dla mnie światłem, nadzieją na lepszy los. Zostawiłem napisaną kartkę na nocnym stoliku i wyszedłem z mieszkania. Przywitał mnie poranny chłód, szarzyzna i mgła, przez którą nie mogłem nawet dostrzec własnej wyciągniętej ręki. Musiałem opuścić Kate, wiedziałem, że swoją obecnością narażam ją na ogromne niebezpieczeństwo, a gdyby cokolwiek jej się stało- nie wybaczyłbym sobie tego do końca życia. Tak będzie lepiej. Może kiedyś, gdy wszystko ucichnie, zobaczymy się ponownie…może…sam nie wierzyłem w swoje myśli. Los wplątał mnie w sytuację tylko z jednym wyjściem i oznaczało ono ucieczkę, życie w ciągłym ukryciu. Nie mogłem pozwolić, żeby ktokolwiek inny też ucierpiał.
Przeszedłem przez nadzwyczajnie, jak na tę porę dnia, zakorkowaną ulicę i udałem się wzdłuż drogi szybkiego ruchu. W oddali dostrzegłem, że korek powstał w wyniku wypadku drogowego. Widać było przez mgłę dwa policyjne radiowozy, karetkę, trzy zniszczone auta i cały tłum gapiów. Jedno z aut było całkowicie wgniecione w pobliski słup reklamowy, a drugie leżało na dachu. Musiałem iść dalej i dostać się jak najszybciej na dworzec, wsiąść w pierwszy napotkany pociąg.
Skrót na dworzec prowadził przez najstarsze osiedle w mieście, pełne wąskich, nieoświetlonych uliczek i zaniedbanych starych kamienic, o odrapanych elewacjach, pozalepianych drewnianych oknach i wymarłym życiu. Dostrzegłem czyjąś obecność od dłuższego czasu. Czyżby ktoś mnie śledził? Przystanąłem na chwilę przed witryną sklepu z zegarkami. Zobaczyłem w niej odbicie postawnego mężczyzny w eleganckim garniturze, czarnym płaszczu i kapeluszu. Mężczyzna zatrzymał się i zaczął wiązać buty. Zacząłem uciekać. Straciłem po postrzale dawną kondycję i wciąż byłem osłabiony, ale do dworca było może 10 minut piechotą, wiedziałem, że dam radę. Na dworcu wtopię się w tłum i zgubię ogon. Mężczyzna zaczął mnie gonić, ale podobnie jak ja- również miał problemy ze
sportowym trybem życia. Musiałem go zmylić, na razie odpuściłem dworzec i skierowałem się do Forum. Nie wiem skąd taka decyzja, ale nie myślałem już racjonalnie. Gdy dobiegłem do hali, spojrzałem za siebie, tajemniczy mężczyzna zniknął. „Zgubiłem go”-pomyślałem.
Widziałem sporo reporterów w środku, zdziwiło mnie to, bo przecież było już po sezonie. Miałem na sobie wytarte jeansy, czarną bluzę z kapturem i czapkę z daszkiem. Usiadłem na trybunie, nikt nie zwracał na mnie uwagi, oczy wszystkich skierowane były na parkiet. Dostrzegłem Jerry’ego Westa, który obserwował pojedynek dwóch koszykarzy 1-na-1. Hej, to przecież Michael Cooper! Pieprzony Michael Cooper, mój idol z dawnych lat grał teraz z jakimś dzieciakiem. Kochałem Showtime, kochałem Magica i Kareema, ale to właśnie Cooper zyskał moją największą sympatię. Wybitny, nieustępliwy i cholernie twardy obrońca, który zamieniał życie przeciwnika w horror każdego wieczora. Utożsamiałem się z nim, był wielkim wojownikiem. Byłem zły na Lakersów za to, że nie wywiesili jego koszulki pod kopułą. Uważałem to za skandal. Teraz miał ok.40 lat i wciąż zachowywał świetną formę. Z początku sądziłem, że daje lekcję jakiemuś dzieciakowi, żeby go zniechęcić, ale szybko okazało się, że byłem w błędzie. Grali jak równy z równym, nikt nie zamierzał odpuścić, a napięcie między graczami było tak wielkie, że zabrakło tylko grzmotów z nieba. Jerry West krzyknął do Coopera: „Coop, nie oszczędzaj go, daj mu wycisk, graj ostro!”. Jednak młodzieniec nie przestraszył się tych słów, grał jak natchniony. Świetna technika, praca nóg, rzut. Nie było żadnego strachu w jego oczach. To on rozgrywał Coopera jak chciał. Usłyszałem jak West mówi do swojego asystenta: „To mi wystarczy, chcę mieć tego chłopaka”. Cooper po półgodzinnym meczu z dzieciakiem był totalnie wyczerpany, jeszcze trochę i poprosiłby o respirator. Interesowałem się koszykówką od lat, ale dawno nie widziałem tak utalentowanego młodzieńca, z taką pewnością siebie. To było coś wielkiego. Podszedłem do reportera, który stał dwa metry ode mnie i spytałem:
– Hej, co się tutaj dzieje? Co to za dzieciak, który dał lekcję Cooperowi? Jest fenomenalny!- nie mogłem wyjść z podziwu.
– Jerry West i jego ludzie zorganizowali trening dla młodych talentów przed draftem, którym się przyglądają. Dzieciak, o którym mówisz, to Kobe Bryant, ma 17 lat i trenerzy wróżą mu wielką karierę. Interesuje się nim wiele klubów NBA- odpowiedział reporter.
17 lat? To jeszcze bardziej wydawało mi się nieprawdopodobne. Kobe siedział na ławce i dyskutował o czymś z asystentem Jerry’ego Westa- Mitchem Kupchakiem. Podszedłem do niego, żeby mu pogratulować.
– Hej Kobe, to było coś wielkiego, gratuluję, byłeś świetny!- powiedziałem.
– To nic takiego, wielkie rzeczy dopiero przede mną- całkowicie bez emocji odparł Kobe.
– Ale hej, to był Michael Cooper, legendarny obrońca mistrzowskich Lakers!- wypaliłem.
– Żaden obrońca nie jest wystarczająco dobry na mnie- odpowiedział bez emocji Kobe, a siedzący obok niego Kupchak tylko się uśmiechnął.
Cały czas będąc pod wrażeniem pojedynku Coopera z Bryantem, zapomniałem o tym, że przecież jestem poszukiwany. Wciąż nie wiem przez kogo i za co, ale musiałem się mieć na baczności i zniknąć na jakiś czas. Udałem się na dworzec.
Na peronie roiło się od małych dzieci i ich opiekunek, obok nich jakaś wycieczka sióstr zakonnych. Było też trochę nastoletnich chłopców z torbami sportowymi przewieszonymi na ramieniu.
Nadjeżdżał pociąg, postanowiłem natychmiast wsiąść do niego i jechać w nieznane. Z krótkiego letargu obudziła mnie wibracja pagera w kieszeni płaszcza. Spojrzałem na wyświetlacz- to była Kate. Bałem się oddzwonić, nie wiedziałem co powiedzieć, jak oznajmić swojej żonie, że już więcej się nie zobaczymy. Westchnąłem głęboko, podszedłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem:
– Hej, co się stało? Gdzie jesteś? Przeczytałam list, nie rób tego! Proszę, wróć do domu- krzyczała zatroskana Kate.
– Ja…-nie mogłem wykrztusić z siebie słowa.- Tak będzie lepiej, to dla twojego dobra- oznajmiłem z pozorowanym chłodem.
– Proszę, nie rób mi tego. Wróć, poradzimy sobie – krzyczała dalej zrozpaczona.
– Tak trzeba, byłaś dla mnie najważ…-nie zdążyłem dokończyć pożegnania. Wnet za mną, z oparów nieustającej mgły, pojawił się Tajemniczy Mężczyzna i szybkim cięciem poderżnął mi gardło…