EuroBasket 2017. Ostatni raz słów kilka

Szybko. Muszę jeszcze napisać parę słów po EuroBaskecie, póki jeszcze mamy go trochę w pamięci…

Ty i Twój kumpel, ja i mój kumpel plus jakiś gość z przystanku autobusowego. Jest nas pięciu. Gregg Popovich zaczyna nas trenować. Albo nie. Niech to będzie sam Igor Kokoskov, nowy mistrz Europy z reprezentacją Słowenii. Coach rysuje nam zagrywki jak szalony. Mamy od cholery wariantów. Jesteśmy gotowi na wszystko. Mamy plan A, B i nawet C na specjalne sytuacje. Na przykład takie, jak wprowadzenie piłki na 12 sekund przed końcem przy naszym prowadzeniu. Wiadomo, będą nas faulować. Nasza nieudolność sprawia jednak, że opinia publiczna zaczyna się zastanawiać czy nasz trener z nazwiskiem to faktycznie taki piękny umysł. Rozumiesz?

Nie wiem czy populizm w sporcie nie śmieszy mnie jeszcze bardziej, niż ten w polityce. Gdy Słowenia wysyłała do domu kolejnych rywali na tych mistrzostwach, nagle pojawił się temat, że ich trener, Igor Kokoskov mógł parę lat temu przejąć naszą kadrę. Jak to w takich momentach bywa, wyobraźnia zaczęła działać. Skoro dwumilionowy kraj może niszczyć na EuroBaskecie pod wodzą Kokoskova, to co by robiła, albo raczej, co mogłaby robić taka wielka i dumna Polska z nim jako trenerem? No właśnie, co? Tu wyobraźnia, przynajmniej moja, ma pewien kłopot. Plan Kokoskova realizowany był na parkiecie ciałem i umysłem podstawowego rozgrywającego drużyny NBA. Zawodnik ten od lat ociera się o poziom All-Star. Był MVP tych mistrzostw. Moja wyobraźnia nie jest w stanie zwizualizować którąś z naszych jedynek do takiego poziomu, do takiej roli, choć Łukaszowi Koszarkowi byłoby bardzo do twarzy w stroju Miami Heat.

Obok był cudowny 18-latek, który najpewniej za rok trafi do NBA. A jeśli nie trafi, to tylko dlatego, że sam nie będzie chciał. Moja wyobraźnia i dla niego nie znajduje odpowiednika w naszej drużynie. Poza nimi dwoma, w składzie Słowenii są zawodnicy z czołowych europejskich lig.   

Kokoskov, w latach 2008-2015, pracował m.in. z kadrą Gruzji. Ostatnie trzy EuroBaskety kończył z nimi na miejscach 11, 17 i 15. Chcesz mi powiedzieć, że w dwa lata nabrał tak doświadczenia i umiejętności, że z miejsca 15 z Gruzją poszybował do złota ze Słowenią? Chcesz mi powiedzieć, że Gruzja Kokoskova w tym roku byłaby dużo lepsza, niż 17 miejsce, które ostatecznie zajęła pod wodzą innego coacha? Chcesz mi powiedzieć, ze bez niego Dragic i Doncic potykaliby się o własne nogi?

Trenerzy są tak dobrzy, jak dobrzy są ich zawodnicy. Nigdy nie wiesz na pewno jak wyglądała ich strategia, jak wyglądał ich game plan na każdego z rywali. Trenerów oceniasz na podstawie tego, co widzisz na parkiecie. A to, co widzisz na parkiecie jest pochodną umiejętności zawodników, ich doświadczenia i wyszkolenia. Na poziomie kadr narodowych trenerzy nie uczą grania w koszykówkę. Oni mają za zadanie przeprowadzić selekcję i wybrać najlepszą dwunastkę do swojego systemu. Tu możemy dyskutować czy brak trzeciego kozłującego, kosztem któregoś z wysokich, to błąd naszego trenera.

Ja nie mam żadnego dealu w tym, żeby bronić Mike’a Taylora. Nie odbieram też nikomu prawda do wyrażania swoich opinii. W żadnym wypadku nie próbuję zamykać nikomu ust. Być może w moim poprzednim tekście z Helsinek, nie do końca się zrozumieliśmy w tej materii. Nie oczekuje, że pokażesz mi swoje CV, zanim napiszesz coś o meczach kadry czy innych meczach koszykówki. Pragnę jedynie uczulić komentujących na fakt, że ocenianie pracy trenera, i tylko trenera, jest trudne. Stąd, moim zdaniem, mało merytoryczne. No chyba, że popełnia jakieś rażące, ewidentne błędy. Ja nie bronie konkretnej osoby na konkretnym stanowisku, tylko samego zjawiska. Na przykładzie Kokoskova, Popovicha czy kogokolwiek innego. Błędy i braki w wyszkoleniu poszczególnych zawodników są dość proste do wyłapania. Więc mówmy i piszmy o nich do woli, jeśli chcemy. W końcówce meczu z Finlandią, nasi popełnili całą masę indywidualnych błędów. To jest jasne, jak słońce. Zresztą napisałem to w tamtym tekście„Bo o ile nielogicznym jest dla mnie pogląd wielu sportowców i grona dziennikarzy, że nie powinno się krytykować gry danego zawodnika, skoro samemu nie reprezentuje się odpowiedniego poziomu (nie gram jak zawodnik NBA, ale wiem gdy któryś z nich robi coś źle, choć sam nawet tego bym nie zrobił), o tyle w przypadku coachingu sprawa, dla mnie, jest złożona.” – być może ten fragment, krótki, ale jak ważny w dyskusji, umknął niektórym czytającym. 

Pisząc po tamtym meczu z Finlandią, nie pochwalałem ani nie usprawiedliwiałem przeciętności, jedynie ją zauważałem, podkreślałem i takie przyjmowałem kryteria przy ocenie naszych. Nie oczekuję od nich więcej, niż czegoś średniego bo nie mam podstaw, by oczekiwać więcej. Stąd odwołanie do naszych krajowych realiów w sferze szkolenia i ligi. I jeszcze raz – przegrana w meczu z Finlandią nie ma usprawiedliwienia. Odwołanie do stanu koszykówki w Polsce posłużyło mi tylko i wyłącznie po to, by studzić przebrzmiałe, niczym racjonalnym nieuzasadnione aspiracje.

Oceniamy mecze Polaków przez pryzmat naszych wizji i oczekiwań, z naszej polskiej perspektywy. Dlatego pytamy co stało się, że mogliśmy grać dobrze z Francją przez ponad 38 minut a przez niecałe dwie już nie. A może uczciwiej byłoby spróbować spojrzeć na to też z francuskiej perspektywy? Może to oni przez tych ponad 38 minut grali gorzej, niż mogli i potrafili, a mimo to cały czas dawali sobie szansę na bycie w tym starciu i ostatecznie na wygranie go? Gdy prowadziliśmy z Diawem i jego kolegami 9:0, nie widziałem niczego monumentalnego ani w naszym ataku, ani w obronie. Po prostu nasze rzuty wpadły, ich nie. Ot, cała filozofia. Jasne, że na tym gruncie możemy budować teorie i stawiać tezy, tylko po co? Czy to przypadkiem nie jest zakrzywianie rzeczywistości? Możemy pisać, że przez większość meczu z Grecją graliśmy dobrze. Greccy dziennikarze napiszą coś dokładnie odwrotnego. Sloukas i Calather rzucili nam 26 i 24 punkty, razem trafili 9/13 trójek. Dzik Printezis dorzucił 14 a drugi dzik Bourousis 10. Z nożem na gardle zrobili, co musieli zrobić. Dla mnie znamienne było to, że Damian Kulig (26 punktów) powiedział po meczu, że miał „dzień konia.” To są te detale. Jeśli 26-punktowy występ nazywasz „dniem konia”, to wiele mówi mi jak widzisz siebie i swój potencjał w meczach na takim poziomie, z taką stawką.

Jestem jak najbardziej za tym, żeby w sporcie wykorzystywać swoje szanse, gdy tylko się nadarzają. I dlatego boli mecz z Finlandią, dlatego szkoda meczów z Francją i Grecją. Ale jednocześnie jestem też za tym, żeby po porażkach, tego typu porażkach, nie budować tez na bazie nie zawsze zdrowych emocji, tylko patrzeć na sprawy chłodno i z dystansem. Francja przyjechała do Finlandii bez m.in. Parkera, Batuma, Goberta. Grecja bez Antetokounmpo. Gdyby grali, nam byłoby jeszcze trudniej. Takie są fakty. W teorii, z Finami mieliśmy zagrać mecz o czwarte miejsce w tej grupie, o miejsce, które byłoby naszym biletem do Turcji. Tylko, że Finlandia pokrzyżowała nam plany bijąc Francję. Finlandia, niesiona dopingiem swoich kibiców, skorzystała z nadarzającej się szansy. My nie. Tyle i aż tyle. Nasz awans musiałby być splotem wielu sprzyjających okoliczności, bo jesteśmy drużyną średnią, bez wielkich liderów. Drużną, która by wygrywać z ekipami lepszymi, niż średnie, musi liczyć nie tylko na dobre występy swoich graczy, ale też na coś w prezencje od… losu? Rywala? 

Koledzy z „Przeglądu Sportowego” pogrzebali w swoich archiwach. Zmieniają się okoliczności, lata lecą, a w nas ciągle ta polaczkowatość. Na początku to było śmieszne, potem refleksyjne, że artykuły z lat 70′ poprzedniego wieku i starsze, swoim brzmieniem idealnie pasowałyby do obecnych czasów. Kto zawinił? Czego zabrakło? Kto jest odpowiedzialny za klęskę? Świat nam odjechał.

Słuchasz tego i śmiejesz się tylko przez moment. Mijają dekady a my dalej siedzimy w g..ie. Ja tu piszę o sporcie, ale sam wiesz jak jest w innych dziedzinach życia. I co raz przychodzi jakiś leśny dziadek, jeden z drugim i mówi, że to trzeba zaorać i robić wszystko od nowa. Bo on wie lepiej. To nie kwestia talentu, bo i u nas rodzą się Markkaneny i Doncice. To jest kwestia mentalności. Za mało w nas fińskiej pokory i pragmatyzmu, spokoju i długofalowych, przemyślanych strategii, za dużo zakorzenionego przez wieki kozactwa, cwaniactwa i myślenia, że jakoś to będzie. Taka jest moja diagnoza problemu. Tak ja widziałem ten EuroBasket ze swojej perspektywy. Oczywiście mogę się mylić, bo nie mam na to ani papierów ani dowodów. 

 

W ostatnich latach miałem okazję być na wielu dużych koszykarskich imprezach. EuroBaskety, Mistrzostwa Świata, All-Star Game, NBA w Londynie, w Hiszpanii. Mecze Raptors w Kanadzie. To, co zobaczyłem w trakcie i po meczu Finlandii z Islandią, to było coś, co z miejsca trafia na sam szczyt najlepszych sportowych emocji. W trakcie spotkania kibice z Islandii zrobili swój słynny Viking Clap. Nie wiem czy to było wcześniej ustalone, chyba nie, ale dołączyli do tego Finowie, którzy dołożyli od siebie wilcze „aaauuu”. To było coś!

Po meczu kibice nie wychodzili z hali. Chyba nie widziałem wcześniej czegoś takiego. Były brawa, podziękowania zawodników do kibiców, kibiców do zawodników. To też było niesamowite przeżycie.

Po oficjalnym zakończeniu fazy grupowej w Helsinkach, w Hartwall Arenie, na spokoju, spotkać można było wysokich ludzi z Chicago Bulls. 


Kontynuuję swoją tradycję trafiania trójek z roku podczas dużych koszykarskich imprez. Tradycja nie jest długa, ale każda podróż ma swój pierwszy krok.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o EuroBasket 2017.  


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.