Happy Birthday Scottie!

Świat się kręci, czas nie stoi, czas ucieka…

Mógłbyś przysiąc, że jeszcze rok, dwa lata temu widziałeś jak Scottie i M.J. pokonywali Karla Malone i Johna Stocktona w Wielkim Finale?… Ja też to widziałem. Pip tymczasem obchodzi dziś 46 urodziny. Happy Birthday Mr Pippen!
Dokładnie rok temu w wydaniu specjalnym Magazynu MVP znalazł się mój tekst o tym nieśmiałym chudzielcu z Arkansas.
Oto on, zapraszam…

“Scotte Pippen – od kierownika sprzętu sportowego do jednego z najlepszych w historii NBA”

Historia ma to do siebie, że najlepiej oceniać ją z perspektywy czasu. A skoro tak, to w końcu Scottie Pippen znalazł się tam gdzie jego miejsce… wśród największych z największych tego sportu.
23 lata po wybraniu go z piątym numerem draftu 1987 roku jego wspaniała kariera została uhonorowana wyborem do Galerii Sław a dwa tygodnie później zarząd Chicago Bulls ogłosił, że przed halą United Center stanie jego pomnik z brązu. W tym momencie historia zatoczyła pełne koło i kolejny raz wpisała numer 23 na stałe do jego dossier.
„Kto by się spodziewał, że po 23 latach numer #23 wprowadzać będzie mnie do Galerii Sław. M.J. – miałeś wpływ na życie tylu ludzi, ale na niczyje bardziej niż na moje.” – mówił wzruszony Pippen w czasie ceremonii.

 

Zdania na temat „Pająka” są podzielone i chyba żaden inny z wielkich mistrzów nie budzi tylu zgoła różnych opinii co on. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że był on jednym z najlepszych i jednym z najwszechstronniejszych koszykarzy w historii NBA, i że wymienianie jego nazwiska jednym tchem z innymi sławami ligi jest czymś jak najbardziej naturalnym. Problemem przy próbie rzetelnej oceny gry a przede wszystkim wartości Pippena jako zawodnika jest oczywiście jego wspólna gra Michaelem Jordanem. Będąc partnerem prawdopodobnie największego gracza tego sportu w grę wchodzić mogła jedynie rola „tego drugiego”. Dla Scottiego, równie utalentowanego co skromnego i nieśmiałego nigdy nie stanowiło to większego problemu. Historia jego życia i droga do NBA a później zawodowa kariera idealnie wpisują się w „Amerykański Sen o Wielkości” i posłużyć mogłaby za scenariusz chwytającego za serce filmu, który w większości przypadków nie skończyłaby się jednak happy-endem.

Scottie Pippen urodził się i wychował w maleńkim miasteczku o nazwie Hamburg w rolniczym stanie Arkansas. Był dwunastym dzieckiem Ethel i Prestona Pippenów. Przez całe dzieciństwo był niski, chudy i bardzo nieśmiały. Jako uczeń szkoły średniej zapisał się do drużyny koszykówki – bardziej jednak szukając odskoczni od codziennych problemów i poważnej choroby, przywiązanego do inwalidzkiego wózka ojca, niż z pobudek czysto sportowych. Mimo, że jego bracia byli wysocy, on jako licealista ciągle niższy był od swojej matki. Na parkiecie pojawiał się śladowo w niczym specjalnie się nie wyróżniając. Po sezonie postanowił odejść z drużyny i podjąć pracę jako kierownik sprzętu sportowego w jednej z drużyn futbolowych – jak się okazało parę lat później zdobyte w ten sposób doświadczenie miało kolosalny wpływ na jego dalsze losy.

Scottie zaczął rosnąć a wraz z centymetrami w głowie kiełkowała mu myśl o powrocie na koszykarski parkiet. Mając już 180 cm wzrostu wywalczył w końcu miejsce w podstawowym składzie drużyny szkolnej. Nie było jednak mowy, żeby przeciętnie utalentowany gracz o skromnych warunkach fizycznych z prowincjonalnego miasteczka, z prowincjonalnego stanu znalazł uznanie w oczach skautów łowiących młode talenty do drużyn uniwersyteckich. Nie było też więc mowy o sportowym stypendium nawet na lokalnych uczelniach. Wyglądało więc na to, że przygoda z koszykówką skończy się dla Pippena szybciej niż się na dobre zaczęła. Rodziny nie było bowiem stać na wysłanie go na studia za własne pieniądze. Jego szkolny trener Donald Wayne widząc zrozpaczonego nastolatka zadzwonił do trenera uczelni Central Arkansas State, Donalda Dyera, pod którego skrzydłami niegdyś sam grał i zdobywał wykształcenie. Dyer zgodził się obejrzeć Scottiego ale zaznaczył, że jego uczelnia wyczerpała już limit przysługujących jej stypendiów.
Scottie, jak sam przyznał po latach nie wiązał jeszcze wtedy swojej przyszłości z koszykówką. I mimo, że zaprezentował swoje umiejętności gry z dobrej strony, to szanse na angaż widział w ciemnych barwach i… zbytnio się tym nie przejmował. To Wayne cały czas wbijał mu do głowy, że nie ma nic do stracenia, że koszykówka może być dla niego jedyną drogą do zdobycia wykształcenia i nawet jeśli nie zrobi kariery jako sportowiec, to wyższe wykształcenie otworzy mu wiele drzwi, których normalnie nigdy nie byłby w stanie otworzyć.

Po udanych testach sprawnościowych przyszedł czas na rozmowę. Scottie nigdy nie był gadułą a w połączeniu z wrodzoną nieśmiałością i stresem jedyne co był w stanie z siebie wtedy wykrztusić brzmiało „tak, proszę pana” i „nie, proszę pana” – resztę rozmowy wziął na siebie jego brat Billy.
Dyer uznał, że jest w stanie zaryzykować i dać Pippenowi szansę na powalczenie o miejsce w składzie ale w związku z wyczerpanym limitem stypendiów jedyne co mógł mu zaoferować to studia połączone z pracą, która pozwoliłaby na pokrycie kosztów nauki. Stanowiskiem jakie miał mu do powierzenia było stanowisko… kierownika sprzętu sportowego czyli zajęcia, które Scottie z powodzeniem wykonywał w szkole średniej. Oczywiście przystał na propozycję, która dla wielu młodych gwiazd mogłaby zostać odebrana jako uwłaczająca w godność. Ale nie dla skromnego i nieśmiałego chłopca z bardzo małego miasteczka z rodziny, w której nigdy się nie przelewało.

Ku wielkiej uciesze Scottiego i nie mniejszemu zaskoczeniu jego ciało zaczęło znów rosnąć. Na drugim roku studiów miał już 196 cm wzrostu. Szybko wywalczył sobie miejsce w podstawowym składzie uczelnianej drużyny a swoją grą zapracował na pełne stypendium. Grywał na wszystkich pięciu pozycjach a jego nieszablonowy styl całkowicie dezorientował rywali. Boiskową wszechstronność tylko potwierdzały statystki wyrażone liczbami 23.6 punktu, 10 zbiórek i 4.3 asysty. Osiągnięcia na takim poziomie budziły szacunek ale w związku z tym, że uczelnia Central Arkansas nie grała w NCAA tylko w dużo mniej prestiżowej NAIN, Pippen ze swoją grą ginął gdzieś w gąszczu licznej grupy młodych gwiazd z wyższej ligi. Jego rozgrywki były do tego stopnia zmarginalizowane, że Horace Grant wybrany podczas tego samego drafu, późniejszy kolega Pippena w Chicago Bulls przyznał, że nigdy wcześniej nie słyszał ani o Scottim ani o jego uczelni.

Pippen zdał sobie sprawę z tego, że jak najbardziej realnemu marzeniu o grze w NBA musi pomóc, i że świetna gra w podrzędnej lidze to już za mało. Po dotrzymaniu słowa danego rodzicom o dyplomie uniwersyteckim nic już nie stało na przeszkodzie by wypłynąć na szerokie wody wielkiego sportu. Scottie gdzie tylko mógł, starał się jak najlepiej zaprezentować swój talent. Brał udział w campach, przeddraftowych obozach i jak równy z równym walczył z gwiazdami renomowanych uczelni NCAA. Im było trudniej, tym bardziej starał się pokazać z jak najlepszej strony. Do tej pory anonimowy gracz zaczął imponować łowcom talentów NBA. W grupie tych, którzy na kartce papieru zapisali sobie nazwisko „Pippen” był też Jerry Krause, ówczesny wiceprezes Chicago Bulls. Chcąc przekonać zarząd do zwrócenia uwagi na nieznanego do tej pory gracza Krause wyświetlił sztabowi trenerskiemu Bulls nagranie z jednego z przeddraftowych turniejów. Po filmie Doug Collins z asystentami miał do Krausego tylko jedno pytanie: „Kim do cholery jest ten Scottie Pippen?”

I tak oto w dość krótkim czasie były kierownik sprzętu sportowego, nieśmiały student z Arkansas zawojował draft 1987 roku. Z wysokim piątym numerem wybrali go Seattle SuperSonics ale zakochany w jego talencie Krause niemal natychmiast odkupił go, wysyłając w zamian swój ósmy wybór  – Oldena Polynice’a i wybór w następnym drafcie. Za Pippenem wybrani w tym samym drafcie byli m.in. Kevin Johnson, Reggie Miller, Mark Jackson czy Horace Grant.
O jego naturalnej skromności, nieśmiałości i rozbrajającej szczerości kibice Bulls przekonali się kiedy to „PIP” udzielił jednego z pierwszych w życiu wywiadów dla chicagowskiej prasy. „Najważniejsze to przystosować się nie do gry a do życia w wielkim mieście. Ja jestem człowiekiem skromnym.” – powiedział. „Myślę, że ci których mecze pokazywane są w ogólnokrajowej telewizji zyskują na popularności. Ale powiem szczerze, że spodziewałem się po nich czegoś więcej.” – dodał.

Już w pierwszym sezonie Pippena w NBA wzmocnione Byki wygrały 50 meczów w sezonie regularnym ale jego własne początki w lidze zawodowej do przyjemnych nie należały. Okazało się bowiem, że Scottie mimo, iż imponował motoryką i wszechstronnością i raz po raz miewał przebłyski drzemiącego w nim potencjału, ciężko było mu przystosować się do ostrego sposobu prowadzenia drużyny przez Douga Collinsa, nie przykładał się do treningów czym mocno drażnił samego Jordana i (o czym dziś mało kto pamięta) nie podobała mu się drugoplanowa rola w zespole. Pierwsze lata upłynęły mu więc pod znakiem buntu.
Momentami przełomowymi w karierze Pippena były – zmiana trenera Bulls (Collinsa zastąpił Phil Jackson) oraz śmierć ojca.
„Wzniosłem się wtedy na inny poziom, stałem się twardszym mężczyzną. Śmierć ojca sprawiła, że dojrzałem i wydoroślałem” – mówił.

Następny sezon to już marsz Pippena w stronę statusu wielkiej gwiazdy koszykówki. Solidny sezon regularny, jeszcze lepsze play-offy zakończone mistrzowskim tytułem (w ostatnim, piątym meczu z Lakers „PIP” zdobył 32 punkty i zaliczył 13 zbiórek).
Następne rozgrywki były dla niego jeszcze lepsze. Kolejny mistrzowski tytuł z Bulls potem złoto olimpijskie w Barcelonie w drużynie pierwszego, oryginalnego „Dream Teamu” oraz indywidualnie miejsce w czołówce ligi w większości kategorii statystycznych.
Kolejny sezon – kolejne, trzecie z rzędu mistrzostwo NBA, ugruntowana pozycja w lidze i gra, którą doceniali eksperci. NBA była wtedy u ich stóp. Pippen pogodził się z rolą „tego drugiego”. Był już pewny swoich umiejętności i wiedział, że w większości innych zespołów w lidze byłby samodzielnym liderem, i że granie drugich skrzypiec u boku Michaela Jordana to nie ujma lecz zaszczyt. Sam Jordan zdawał się widzieć w Pippenie już nie jednego z „grupy wspierającej” ale wielkiego partnera, na którego może liczyć w najtrudniejszych momentach, z którym kolekcjonuje mistrzowskie pierścienie i któremu zawdzięcza nie mniej niż sam mu daje.

Kilka miesięcy później koszykarski świat zamarł – Michael Jordan w związku z tragiczną śmiercią ojca postanowił wycofać się z NBA.
W przykrych okolicznościach Byki stały się więc drużyną Pippena, który z niespodziewanej roli lidera, o której marzył, wywiązywał się dobrze. Przynajmniej statystycznie (22 punkty, 8.7 zbiórki, 5.6 asysty oraz 2.9 przechwytu na mecz. Średnie punktów, zbiórek i przechwytów najwyższe w karierze) bo do historii przeszło kilka niechlubnych incydentów gdzie Scottie dał wyraz swojej frustracji. Do najsłynniejszych należą rzucenie krzesełkiem o parkiet, po tym jak trener zdjął go z boiska oraz sytuacja z II rundy play-offs z trzeciego meczu z N.Y. Knicks. Przy remisie 102:102 coach Jackson postanowił zdjąć z parkietu Pippena a ostatni rzut oddać w ręce Toniego Kukoca. Chorwat nie zawiódł a Bulls wygrali 104:102. Obrażony Scottie oglądał tę akcję już spoza boiska. (Cztery lata wcześniej dopadła go tajemnicza migrena przed siódmym meczem Finałów Konferencji Wschodniej 1990 roku przeciwko Detroit Pistons, przez którą był cieniem samego siebie [tylko 2 punkty, 1/10 z gry]a Bulls przegrali batalię o Wielki Finał.)

Podczas 18-miesięcznego rozbratu Jordana z NBA, Pippen nauczył się dwóch rzeczy. Po pierwsze przekonał się o tym, że sam (mimo kilku incydentów) jest w stanie liderować drużynie i grać z nią o najwyższe cele a po drugie, że… jest to niewdzięczna praca, która tylko początkowo daje satysfakcję i że dobrze jest mieć kogoś u swojego boku bądź samemu być u czyjegoś boku, ponieważ nie ma nic gorszego niż gorycz porażki u kogoś kto choć raz zasmakował mistrzostwa i w podobny sposób chciałby kończyć każdy sezon.
Na szczęście dla Scottiego, na szczęście dla koszykówki Michael Jordan zrozumiał, że potrzebuje NBA w nie mniejszym stopniu niż ona potrzebuje jego. W zupełnie odmienionym składzie, gdzie z pierwszego „three-peat” zostali tylko Jordan, Pippen i coach Jackson, Bulls w latach 1996-1998 w imponującym stylu sięgnęli po trzy kolejne mistrzowskie pierścienie. Pippen i Jordan udowodnili, że są jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym duetem w historii NBA (w sezonie 1995/1996 jako pierwsi w historii NBA zostali wybrani zarówno do najlepszej piątki sezonu All-NBA First Team jak i najlepszej piątki obrońców All-Defensive First Team)  i na lata otworzyli dyskusję na temat kim byli dla siebie jako zawodnicy, kim byliby gdyby przyszło im grać osobno, ile zawdzięczają sobie nawzajem? Przy czym więcej znaków zapytania zawszę łączy się z nazwiskiem Pippena. Dla jednych będzie tylko i wyłącznie szczęściarzem, który znalazł się we właściwym miejscu o właściwej porze. Bez wątpienia graczem utalentowanym ale po prostu jednym z wielu, który dzięki Jordanowi wywindował swoją grę o kilka klas wyżej. Dla innych (do których zaliczam siebie) Scottie należy do grona najlepszych i najwszechstronniejszych graczy w historii NBA. Obecność Michaela Jordana w najlepszych latach jego kariery była rzecz jasna kolosalną korzyścią ale nie była czynnikiem decydującym. Wszak nie może być dziełem przypadku bądź efektem oddziaływania innego gracza kariera wyrażona liczbami: 18940 punktów, 7494 zbiórek, 6135 asyst, 2307 przechwytów i 947 bloków. Pippen nie zdobył mistrzostwa NBA bez Jordana ale też Jordan nie był mistrzem bez Pippena. Ba, bez niego nigdy nie przebił się przez pierwszą rundę play-offs. Kim byliby bez siebie można spróbować wywnioskować patrząc na sezony, w których nie grali ze sobą. Pierwsze trzy lata Jordana w NBA, jeszcze bez Pippena to indywidualny geniusz ale co najwyżej przeciętność Bulls. W sezonie poprzedzającym przyjście „Pająka” do ligi  M.J. notował średnio 37 punktów na mecz ale Bulls wygrali tylko 40 meczów. Patrząc z drugiej strony sezony, w których Pippen nie miał obok siebie numeru #23 w Houston i Portland – Finał Konferencji był dla niego szczytem możliwości.

Scottie Pippen, dzięki nieocenionemu udziałowi w zdobyciu sześciu mistrzowskich tytułów wyniósł na niebotyczny poziom legendę Michaela Jordana a ten odpłacił mu się tym samym. Ich gra się uzupełniała a współpraca momentami ocierała o perfekcję. Próba udowodnienia kto komu i dlaczego zawdzięcza więcej racjonalnie i ostatecznie jest niemożliwa. Pippen nie byłby tym samym graczem bez Jordana ale i Jordan nie byłby tym, kim był nie mając u boku Pippena. Nawet jeśli na stałe, poza niekwestionowaną wielkością, dorobił się etykietki „tego drugiego” Scottie twierdzi, że nigdy nie zamieniłby scenariusza swojej kariery na inny. „Do ostatecznego sukcesu trzeba dwóch wielkich graczy. Miałem to szczęście, że mogłem być partnerem tego największego. Dlaczego miałbym chcieć coś zmieniać?” – pyta retorycznie Pippen.

Scottie Pippen w liczbach:
6 mistrzowskich tytułów (1991-1993 oraz 1996-1998).
8 razy w najlepszej piątce obrońców sezonu NBA All-Defensive First Team.
7 razy wybierany do składu na Mecz Gwiazd. MVP tej imprezy z roku 1994.
3 raz w najlepszej piątce sezonu All-NBA First Team.
– Wybrany do 50 Najlepszych Graczy w Historii NBA na 50-lecie NBA w sezonie 1996–97.
– Jest jednym z zaledwie czterech graczy Chicago Bulls, którego numer został zastrzeżony. Pozostali to: Jerry Sloan, Bob Love i Michael Jordan.
– Jest trzeci w historii NBA pod względem liczby meczów rozegranych w play-offs. Przed nim są tylko Robert Horry i Kareem Abdul-Jabbar.
– Jest jedynym graczem w historii, który dwukrotnie sięgał po mistrzostwo NBA i Olimpijskie złoto tego samego roku (1992 i 1996).
– W ciągu 17 lat gry w NBA aż 16 razy grał w play-offs.
– Wprowadzony do Galerii Sław 13.08.2010 roku.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.