Happy Birthday Timmy!

Wczoraj, czyli 25 kwietnia, Tim Duncan obchodził swoje czterdzieste urodziny. 19 lat w NBA, pięć mistrzowskich tytułów, Spurs w elicie ligi od blisko dwóch dekad.
W erze Duncana, ekipa z San Antonio nie tylko nigdy nie opuściła play-offów, ale też nigdy nie skończyła sezonu regularnego z mniej, niż 50 zwycięstwami (oczywiście za wyjątkiem sezonu 1999, który był skrócony do zaledwie 50 meczów przez lockout. Wtedy Spurs byli 37:13)!

Tim Duncan w liczbach:
26496 punktów – 14 miejsce na liście wszech czasów.
15091 zbiórek – 6.
3020 bloków – 5. 
1392 mecze – 7.
47368 minut – 10.
4225 asyst – 90.
10285 celnych rzutów z gry – 13.
Defensive Win Shares (106.34) – 2 (tylko za Billem Russellem).
Win Shares (206.38) – 6.

Myślę, że jest to dobra okazja, żeby przypomnieć mój tekst, który ukazał się w Magazynie MVP mniej więcej rok temu.

„San Antonio Spurs – najlepsze, co
mogło spotkać NBA w postjordanowskiej erze.”

Sezon 1997-1998 był „ostatnim
tańcem” Chicago Bulls w legendarnym składzie. Choć żaden z
zawodników niczego głośno nie deklarował, to wszyscy doskonale
wiedzieli, że po rozgrywkach – bez względu na to, jak zakończą
się one dla Byków – drużyna w takim składzie przestanie
istnieć. Pierwszym klockiem domina był Phil Jackson. Dalej Michael
Jordan, potem Scottie Pippen i Dennis Rodman.

Jax czuł się wypalony i potrzebował przerwy lub
zmiany otoczenia. Nieprzychylny mu zarząd klubu tylko ułatwiał
dojrzewanie decyzji o odejściu. Jordan nikomu niczego już nie
musiał udowadniać. Zrobił to setki jeśli nie tysiące razy
wcześniej w swojej karierze. Decyzję o ewentualnym przejściu na
sportową emeryturę uzależniał od obecności w Bulls Jacksona i
Pippena.

Pippen z kolei, po latach grania za
śmieszne pieniądze jak na swój ligowy status, marzył o podpisaniu
latem dużego kontraktu, za stawki odpowiadające jego boiskowej
wartości. Miał wtedy 32 lata i zdawał sobie sprawę, że będzie
to jego ostatnia tego typu umowa. Był więc zdeterminowany by
podpisać ją gdziekolwiek, niekoniecznie w Chicago.

Problem polegał jednak na tym, że
Jerry Reinsdorf – właściciel i Jerry Krause – menadżer nie bardzo
byli chętni tyle mu zapłacić.

Rozgrywki zakończyły się w iście
hollywoodzkim stylu. W szóstym meczu Finałów z Utah Jazz, Michael
Jordan najpierw zabrał piłę Karlowi Malone’owi w samej końcówce
IV kwarty a kilkanaście sekund później, rzutem który przeszedł
do historii
, dał Bykom jednopunktowe prowadzenie. Prowadzenie, które
chwilę później, okazało się być warte mistrzowskiego pucharu.

Tak kończy się ostatni rozdział
wielkich, legendarnych Bulls. Michael Jordan przeszedł na
emeryturę, Scottie Pippen przeniósł się do Houston Rockets, Phil
Jackson zrobił sobie roczną przerwę od koszykówki a Rodman
zaliczył średnio udany epizod w Lakers.

Lockout z sezonu 1999 niejako podkreśla
i oddziela ery w NBA – tę z Michaelem Jordanem i tę po nim.
Wprawdzie M.J. odwiesił na dwa sezony buty z kołka i pograł w
barwach Washington Wizards ale faktem jest, że niemal wszystko czego
dokonał, za co został zapamiętany, co zbudowało jego legendę,
wydarzyło się do 1998 roku w Chicago.

Ligę przez kolejnych kila sezonów
zaczął trawić kryzys tożsamości. Nie tylko brak silnej
osobowości Jordana był tego przyczyną. Drużyny w większości
zaczęły wyznawać filozofię, że ważniejsze jest by punktów nie
tracić niż je zdobywać. Wyniki typu 87:75 stały się ligową
normą. Zaczęło brakować prawdziwych, charyzmatycznych gwiazd.
Ekipy skupione na defensywie, w ataku zaczęły uciekać się do
prostych izolacji dla swoich najlepszych zawodników. Koszykówka w
wydaniu NBA zaczęła tracić swoją magię. Zaczęła zwyczajnie
robić się nudna.

W tej całej stęchliźnie
zdarzały się powiewy świeżości. Dostarczali jej na przykład
Sacramento Kings z przebojowym Jasonem Williamsem, Mike’iem Bibby,
Chrisem Webeerem i Vlade Divacem.

Lakers Shaq’a i Kobe’ego też próbowali
wrócić NBA na właściwe tory. Pomagali im Tracy McGrady, Vince
Carter, Allen Iverson i kilku innych utalentowanych graczy ale
ogólnie liga stała się płytsza, bardziej przewidywalna, mniej
przebojowa.

To nie przypadek, że na ten sam okres
przypada kilkuletni kryzys kadry narodowej USA (po roku 2000 do 2008
Amerykanie nie sięgnęli po złoto na żadnej z dużych imprez).

Jakby w cieniu tego wszystkiego, gdzieś
tam w dzikim Teksasie tworzyło się coś, co z czasem miało
uratować NBA, wrócić z filozofią gry do samych jej początków –
prawdziwej zespołowości, kreatywności, intuicji.

Powiedzieć jednak, że Spurs i
Popovich od początku nieśli światło, byłoby mocnym naciąganiem
faktów.

Teksańczycy przecież też wpisali się
w ten ponury styl z końca drugiego tysiąclecia. Ba, jeszcze w
Finałach 2007, które uznane były za jedne z nudniejszych w
historii, grali basket tak skuteczny jak nudny.

Analizowanie z perspektywy czasu
ewolucji Spurs pokazuje jednak, że w tym wszystkim zawsze był
dobrze przemyślany i do końca skrupulatnie opracowany plan. W końcu
szesnaście z rzędu sezonów z przynajmniej 50 wygranymi w rundzie
zasadniczej nie bierze się z niczego.

Wiele, jeśli nie większość
organizacji, zabiera się do budowania drużyn z mistrzowskimi
aspiracjami z planem sięgającym 4-5 lat do przodu. Zatrudniony na
te potrzeby trener i jego sztab dobierają sobie zawodników, którzy
w teorii mają wypełniać wszystkie założenia taktyczne. Coś się
kończy, coś się zaczyna. Odchodzi jedna grupa, pojawia się nowa.
Kluby przebudowują się by po złapaniu drugiego oddechu znów
zgłosić się do walki o najwyższe cele.

Spurs na tym tle to wręcz ewenement
nie tylko na skalę NBA ale ogólnie jeśli chodzi o zawodowy sport.
Po latach zaczynamy dostrzegać pewne prawidłowości, które
wcześniej wydawały nam się dziełem przypadku lub szczęścia.
Dziś w dobie praktycznie nieograniczonego dostępu do informacji,
wiemy, że drużyna z San Antonio jako pierwsza wysłała siatkę
skautów na cały świat w poszukiwaniu wartościowych graczy. Dziś
już wiemy, że nikt kto zakłada koszulkę Spurs nie jest
przypadkowym człowiekiem znikąd – choć kiedyś tak mogło się
wydawać. Dalekie numery w drafcie Tony’ego Parkera, Manu
Ginobili’ego, wymiana Georg’a Hilla na Kawhi Leonarda tylko
potwierdzają, że system działa.

Jedną z niewielu rzeczy, które Spurs, być może,
mogą rozpatrywać w kategoriach szczęścia jest Gregg Popovich. Są
trenerzy, którzy przez całą swoją karierę znani są z takiej a
nie innej filozofii. Niektórzy z nich z tego powodu nie wytrzymują
próby czasu. Wielu bezpowrotnie znika z ligi. Geniusz Popa polegał
na tym, że potrafił zmieniać się wraz ze zmieniającymi się
nurtami w koszykówce. Zaczynał jako despota mający bzika na
punkcie schematów, taktyki i duszącej defensywy. Z czasem zaczął
otwierać się na atak, czerpać z różnych filozofii gry, oddawać
graczom pole do kreatywności i własnej inicjatywy. Baczne oko
obserwatora gry Ostróg, dostrzeże w ich zagrywkach nawet elementy
jacksonowskich trójkątów. Zmieniał się także charakter
Popovicha. Coraz cieplejszy dla zawodników, coraz milszy dla mediów,
coraz zabawniejszy, cholernie inteligentny.

Spurs po 2007 roku dwa razy odpadali w
pierwszej rundzie play-offs i raz w drugiej. Zdawało się, że ich
formuła się wyczerpała. Zdawało się, że po łamiącym ich serca
Finale 2013
, drużyna skazana jest na rozbicie.

Tymczasem Pop i jego ludzie pojawili
się rok później w tym samym miejscu i zaproponowali światu
basket, jakiego ten od dawna, a być może nigdy wcześniej nie
widział. Basket, od którego ugięły się nogi króla Jamesa –
dosłownie i w przenośni. Ten extra, extra, extra pass stał się
wizytówką nowoczesnej NBA
.

Kiedyś wszyscy chcieli być jak Mike.
Dziś wszyscy chcą być jak Spurs. Dziś koszykówka wraca do swoich
źródeł. Skrajna zespołowość znów jest sexy. Pastor James
Naismith gdzieś tam na górze może tylko się uśmiechać. W końcu
od zarania miał być to sport drużynowy dla inteligentnych, dobrze
reagujących na parkiecie ludzi. Spurs i Popovich pchnęli basket na
właściwe tory. Dziś trudno powiedzieć, jak ten sport będzie
wyglądał za 10 lat ale jednego możemy być pewni – będzie
naznaczony spursowskim, popovichowskim piętnem.



                            

http://static4.businessinsider.com/image/51a41be5ecad04230f000000-480/tim-duncan-spurs-western-conference-finals-2013.jpg

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.