Jak miał na nazwisko ten wspaniały amerykański koszykarz, któremu na imię było Magic?

Zdarzyło się to w kwietniu tego roku w Szwecji. Jechaliśmy z moim kolegą Krystianem na koszykarski turniej. Wylądowaliśmy na lotnisku w Nykoping, potem autobus do Sztokholmu. Do miejscowości, do której mieliśmy się dostać było ok. 350km. Do wyboru mieliśmy pociąg albo autobus – wybraliśmy to drugie. Kupiliśmy bilety z gwiazdką, gdzie gwiazdka oznaczała, że jest to przejazd z przesiadką a między jednym autobusem a drugim będzie kilka godzin przymusowego czekania w godzinach nocnych w pewnej miejscowości o nic nie mówiącej nam nazwie. OK powiedzieliśmy do siebie i do sprzedawcy biletów. Bezpośredni miał być dopiero następnego dnia więc istniało ryzyko, że nie zdążymy na otwarcie turnieju. Co to dla nas poczekać parę godzin na autobus? Nie takie rzeczy się robiło. Czekało się na autobusy w Kambodży, tym bardziej nie będzie problemu poczekać w Szwecji. Błąd. Wiosenne noce w Szwecji bywają chłodne i wietrzne.
Wysiedliśmy w miejscu naszego międzylądowania. Spokojnym i pewnym krokiem ruszyliśmy w stronę dworca. Zamknięte. Piszą, że otwierają od 5.00 rano. Była pierwsza. Czekamy – bo co innego mamy robić? Ale gdzie? Przystanek. Siedliśmy. Kanapka, gazeta, banan. Internetu brak. W miarę spokojnie, trochę wieje, trochę chłodno ale nie ma tragedii. Śmiechy, żarty. Godzina druga. Zaczyna ostro wiać, robi się „zawodowo” zimno. Robię rundę po okolicy czy nie ma czegoś otwartego. Nie ma. Wracam na miejsce czyli na przystanek. Pada pomysł – wyciągamy śpiwory. Pomysł zaakceptowany. Siedzimy. Ale nadal zimno. Spać się chce ale za bardzo się nie da bo ławeczka jest mała i tak skonstruowana, że jak chcesz wyprostować nogi to musisz popracować mięśniami, żeby się nie zsunąć. Robi się tak dramatycznie, że aż śmiesznie. Ktoś idzie. Charczy, pluje, coś do siebie gada. Wyraźnie idzie w naszą stronę. Podchodzi, zagaduje.
Jest to jakaś rozrywka. Mówi, że nazywa się Anders, że jest bezdomny, że leczył się w pobliskim szpitalu psychiatrycznym. Co ciekawe, włada bardzo dobrym angielskim. Częstujemy go kanapką z bitkiem i bananem (nie że kanapka z bitkiem i bananem, tylko że kanapka z bitkiem od Krystiana a banan ode mnie – albo odwrotnie). Jest mile zaskoczony naszą wielkodusznością. W rewanżu otwiera się przed nami. Mówi, że pracował w piekarni swojego ojca. Miał niezłe życie. Był parę razy w USA, zwiedził dużą część Europy. Potem zaczął się alkohol i narkotyki, od których w szybkim czasie się uzależnił. Stracił pracę, dom, trafił do „psychiatryka”… aż chciało się dodać – a teraz siedzi o 3 w nocy na przystanku i je kanapki z dwoma Polakami.
Pyta o nas. Mówimy, że jesteśmy sędziami, że lubimy NBA, często jeździmy po różnych turniejach, że podoba nam się w Szwecji – niekoniecznie akurat w tym momencie ale tak ogólnie, kiedy nie wieje to tak i to bardzo.
Anders mówi, że też kiedyś interesował się NBA. Oglądał mecze w TV i w ogóle.
Chwila ciszy. Anders może i bezdomny, może z problemami ale bardzo kulturalny. Dziękuje za poczęstunek. Do woreczka po kanapce wkłada skórkę po bananie. Wszystko to zwija i wyrzuca do kosza. Przy okazji z przyśmietnikowej gablotki wyciąga egzemplarz jakiejś lokalnej gazetki. Wraca na swoje miejsce. Przegląda gazetkę charcząc przy tym. Skończywszy, odkłada gazetkę na miejsce a sam wraca na swoje. Cisza. Wtem…
„Jak miał na nazwisko ten wspaniały amerykański koszykarz, któremu na imię było Magic? Yyyyy, Magic…Magic.”
„Magic Johnson z Los Angeles Lakers.” – odpowiadam.
Krystian się śmieje.
„Taaaak. M-A-G-I-C J-O-H-N-S-O-N.” – powtarza uradowany Anders, po czym z jego ust zaczyna wydobywać się śmiech. Pamiętam ten śmiech ale nie wiem jak go opisać. Kojarzycie na pewno stare filmy. Czarny charakter walczy z dobrym, sądzi że wygrywa. Strzela więc (zdawać by się mogło) pożegnalną mowę, po czym zaczyna złowieszczo się śmiać.
Tak mniej więcej brzmiał śmiech Andersa ale jednocześnie mocno okraszony był on serdecznością.
Anders zdradza, że jest ubezwłasnowolniony. Dostaje jakąś zapomogę od państwa szwedzkiego ale ma nad sobą osobę, która jego pieniędzmi dysponuje.
„Niestety nie wiem, jak brzmi po angielsku słowo, które określa tę osobę.” – mówi Anders.
„Może to ktoś w rodzaju 'supervisora’?” – staram się pomóc.
„Taak. Supervisor to jest słowo, którego mi brakowało.” – odpowiada.
Anders wymyślił sobie sposób na spędzanie zimnych, szwedzkich nocy. Otóż spędza je… w autobusach. Nie ma pieniędzy ale wystawia kierowcy coś w rodzaju czeku, który później spłacany podobno jest z jego pieniędzy. Nie chce nam się wierzyć ale jakiś czas później przekonujemy się, że Anders mówi prawdę.
„Widzicie. Ten autobus będzie jechał trzy godziny. Na miejscu wsiadam w powrotny. Trzy godziny. To razem sześć. Jest ciepło i wygodnie.” – wyjaśnia.
Żegna się z nami. Podaje dłoń. Dziękuje za kanapkę i banana oraz towarzystwo. Znika w autobusie jako jedyny pasażer. Zdejmuje kurtkę. Rozmawia z kierowcą. Z kieszeni spodni wyciąga jakieś papiery. Wygląda na to, że mówił prawdę. Kierowca podpisuje a robiąc to wygląda jakby była to jedna z czynności, które szwedzcy kierowcy wykonują na porządku dziennym. Anders siada na miejsca. Macha nam. Autobus odjeżdża…
Magic Johnson wygląda tak:

A tak wygląda wyżej wymieniony przystanek „in the middle of nowhere” (zdjęcie zrobione już w autobusie, już po nocy). Po państwa prawej stronie słynny już śmietnik i gablotka z gazetami:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.