Kyrie Irving, po dwóch sezonach spędzonych w Bostonie, przenosi swoje talenty i humory na Brooklyn. Nets zaproponowali mu czteroletni, maksymalny kontrakt o wartości $142 mln.
Irving tym samym dołącza do Kevina Duranta i DeAndre Jordana czyli nowe nabytki Nets.
Co o tym myślę?
Przez wiele miesięcy, żeby nie powiedzieć lat, broniłem Irvinga. Teorii o płaskiej Ziemi – nie, że sam w nią wierzę. Bo nie wierzę. Kyrie też nie. Użył skrótu myślowego, żeby zasygnalizować ludziom, że warto czytać, poznawać, poszerzać swoje horyzonty, zadawać pytanie. W to akurat też wierzę. Kyrie, niejednokrotnie później wyjaśniał swoje słowa, a nawet przepraszał (!), za słowa o płaskości Ziemi. To rzecz jasna nie było już tak krzykliwe, więc przeszło niezauważone. Ale w końcu zaczął mnie drażnić. Zawodnicy NBA za dużo ostatnio mówią o uczuciach. I nie zrozummy się źle. To ważna sfera ludzkiego życia. Kluby NBA to wiedzą. Sam widziałem wiele razy na własne oczy, jak żony, dziewczyny, partnerki życiowe graczy Raptors przychodzą do, nazwijmy to miejsce pomieszczeniem socjalnym, gdzie ich wspólne dzieci i one same zagospodarowują czas, gdy panowie idą bić się o jedną z 82 wygranych. Tylko, że gracze NBA mają ostatnio tendencje zapominać, jak mimo wszytko fajne mają życie. Może w Memphis nigdy nie będzie tak fajnie, jak w Los Angeles, a w Nowym Orleanie tak fajnie, jak w Miami, ale przecież, na koniec dnia, to jest Twoja praca, za którą masz zapłacone bardzo, bardzo godnie. Gracze za bardzo skupiają się na tym, co nie podoba im się w danych miastach i organizacjach NBA, zamiast docenić fakt, jak bardzo uprzywilejowanymi są ludźmi.
Irving marzył o roli ridera w play-offowej drużynie. Marzenie spełnił i…chyba ostatecznie przekonaliśmy się, że jego sufitem w NBA jest rola Robina, nie Batmana. Jego współpraca na parkiecie z Durantem, to (niestety) nie jest melodia nadchodzącego sezonu. Irving, serią z Bucks, zostawił po sobie nieprzyjemny posmak, ale przecież to nadal młody (27 lat) piekielnie utalentowany gracz.