Parę słów o przejściu LeBrona do Lakers

W 2010 roku, 25-letni LeBron James, w specjalnie zorganizowanym telewizyjnym show, oświadczył przed kamerami, że odchodzi z Cleveland i przenosi swoje talenty do South Beach. Chciał zdobywać tytuły. I to nie jeden, nie dwa, nie trzy, nie cztery, nie pięć, nie sześć, nie siedem. Czuł, że dla dobra swojej kariery, musi odejść. Przez siedem pierwszych lat w Cleveland, w Finałach grał tylko raz i przegrał je w czterech meczach ze Spurs. Dwa razy w ogóle nie wszedł do play-offs. Trzy razy odpadał w drugiej rundzie. Gdy po czterech sezonach odchodził z Florydy, już jako dwukrotny mistrz NBA, potrzebował aż 11 dni wolnej agentury, na podjęcie decyzji. Były tajne spotkania, rozmowy, kuszenie z różnych stron. Wreszcie, dość niespodziewany powrót na stare śmieci do Cleveland. Wiedział, czuł, że jest coś winien Ohio, tym ludziom, temu miastu. Zdawał sobie sprawę z tego, że okoliczności jego odejścia w 2010 roku były po prostu złe, by nie powiedzieć kompromitujące. Obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by mistrzowski tytuł trafił do Cavs. Zrobił to już w drugim roku po powrocie. Syn marnotrawny triumfalnie, w historycznym stylu dał upragniony tytuł ziemi, która go wychowała. 

Piękne historie mają też swoje drugie dno. Nikt, częściej niż James, nie oglądał na treningach Dwyane’a Wade’a. Nikt, lepiej niż on, nie rozumiał, że zniszczone przez kontuzje i operacje ciało jego kumpla, zwyczajnie nie będzie już w stanie nieść ich tam, gdzie LBJ by pragnął. Po kolejne mistrzostwa. Wade, przez cztery lata wspólnej gry, stracił aż 80 meczów. To prawie cały dodatkowy sezon. To setki ciężkich minut, które dodatkowo musiały odłożyć się w nogach LeBrona. A tam, w Cleveland otwierała się nowa szansa, nowy rozdział. Z 22-letnim Kyrie Irvingiem i wszystkimi tymi, których Dan Gilbert obiecał mu podczas wielu godzin wspólnych rozmów w tamte ciepłe wieczory w Miami, latem 2014 roku. Bo trzeba pamiętać, że poza przeprosinami z obu stron, uściskami i łzami radości, padły tam też konkretne deklaracje. Gilbert obiecał LeBronowi nie szczędzić pieniędzy na Cavs. I słowa dotrzymał. 

Jak oceniać z perspektywy czasu te cztery ostatnie lata? Ludzie nie do końca zdają sobie sprawę z tego, jak trudno jest zdobyć mistrzowski tytuł w NBA. Ludzie nie do końca zdają sobie sprawę z tego, że mistrzowski skład, biegający po parkiecie od października do czerwca, jest wypadkową wielu różnych, także pozasportowych, czynników. W ostatnich dwóch dekadach, 16 z 20 pucharów Larry’ego O’Briena podzieliły między siebie tylko cztery miasta. Tylko cztery miasta! Żeby Cię nie odrywać od tekstu – Spurs 5, Lakers 5, Heat 3, Warriors 3. To nie jest łatwe. Podejrzewam, że i Gilbert i James latem 2014 roku, wzięliby w ciemno scenariusz, w którym Cavs cztery razy wygrywają Wschód, raz sięgają po tytuł. Każda organizacja brałaby coś takiego bez pytania o szczegóły. LeBron zdominował każdy z tych Finałów. Zdominował je do tego stopnia, że MVP pierwszego z nich został Andre Iguodala, którego defensywa uznana była za ocierającą się o perfekcję, mimo że James produkował po 35 punktów 13 zbiórek i prawie 9 asyst w każdym starciu. Zdominował je do tego stopnia, że drużyna, która wygrała 73 mecze w rundzie zasadniczej, potrzebowała ściągnąć do siebie drugiego najlepszego gracza w lidze, by wygrać w dwóch kolejnych latach. Zdominował je do tego stopnia, że największy twardziel Warriors, tuż po przegranych Finałach, słał smsy z prośbą o pomoc, do wiesz kogo. LeBron James zdominował indywidualnie Golden State Warriors!  

Ale piękne historie mają też swoje drugie dno. Pewnie już gdzieś to słyszeliście. Od powrotu LeBrona do Cleveland, organizacja Cavs stała się, za przeproszeniem, oborą pełną łajna. Nie, nie przesadzam. To był cyrk LeBrona, za który odpowiedzialny był tylko LeBron. Jego roczne kontrakty były batem na Dana Gilberta i zarząd Cavs. Były bólem głowy, który nie dawał im komfortu długofalowej pracy. Po obiektach Cavs szwendali się, dosłownie i w przenośni, tak zwani ludzie z najbliższego kręgu LeBrona, na czele z Richem Paulem i Maverickiem Carterem, twarzami agencji Klutch Sports Group (pod której parasolem są m.in. Tristan Thompson i J.R. Smith). LBJ chciał zimą 2017 roku pier..onego rozgrywającego. Dostał Derona Willamsa, który na tym etapie swojej kariery może i był pier..ony, ale jako rozgrywający się nie sprawdził. Cavs oddawali wybory w kolejnych draftach za ludzi na już, na teraz, na wczoraj. Nie na jutro. I to było coś, na co klub, chcąc nie chcąc, musiał się godzić, jeśli chciał mieć u siebie LeBrona. Szczególnie po roku 2016, kiedy obietnica mistrzostwa, została spełniona. Musiał się godzić, bo prawda była taka, że sam LeBron był niemal gwarancją Finału. Był jednoosobową ligą, wewnątrz tej ligi. To było coś, o czym te wszystkie modelowo budowane składy na Wschodzie, mogły tylko pomarzyć ze łzami w oczach. Cavs, mimo wszystko, nie zastanawialiby się chwili, gdyby mieli zrobić to wszystko jeszcze raz. Okoliczności przemijają, trofea są na zawsze.

LeBron James ma trudny charakter i mało kto lubi z nim grać. Pierwsze słyszysz? I dobrze. Posłuchaj. Być może grzebaniem w trupach będzie przywoływanie kadr USA z Igrzysk Olimpijskich 2004 i z Mistrzostw Świata 2006. LeBron był nie do zniesienia. Mówiąc najdelikatniej, nie dogadywał się ani z trenerami, ani z kolegami z drużyny narodowej. Sytuacja była napięta do tego stopnia, że ludzie z Team USA poprosili o pomoc ludzi z Nike, głównego sponsora LeBrona oraz kadry Stanów Zjednoczonych. Ci w końcu wyperswadowali młodemu królowi, żeby się uspokoił. Jego występ w 2008 roku, w Redemption Team podczas Igrzysk Olimpijskich w Pekinie, stanął pod znakiem zapytania. Jeszcze raz musieli zadziałać ludzie z Nike i z jednej strony obiecać posłuszeństwo flagowca ze swojej stajni, z drugiej, poważnie porozmawiać z nim samym. Dlaczego o tym piszę? Nie daje Ci do myślenia fakt, że przez cztery lata, żaden wolny agent z dużym nazwiskiem nie pojawił się w Cleveland? No wiesz, matematyka była dość prosta – relatywnie łatwo wygrywasz Wschód i dajesz sobie szansę na tytuł. Nie brzmi kusząco? Nie daje Ci do myślenia fakt, że przez długich piętnaście lat kariery, LBJ miał obok siebie tylko garstkę graczy formatu All-Star? Gwiazdy nie lubią grać u boku LeBrona. Zapytaj Kyrie Irvinga. Będąc kilka razy w Toronto, miałem okazję poznać wielu ciekawych ludzi, bliżej lub dalej związanych z ligą lub Raps. Te wyjazdy pomagają mi otworzyć oczy, zwrócić uwagę na pewne rzeczy, spojrzeć na sprawy pod innym kątem, z innej perspektywy. Korytarze NBA mówią. Wystarczy chcieć przyłożyć ucho, zadać parę pytań. Na mecze Raps przychodzi mama Tristana Thompsona ze swoim chłopakiem (nie jest ojcem T.T.). Jak zapewne się domyślasz, nie siedzą na miejscach za $20. Siadają w biznesowych boxach, gdzie leją się procenty, gdzie kelnerzy mijają się w drzwiach z dobrym jedzeniem. Mam znajomego, którego firma wynajmuje pracownikom jeden z takich boxów. Pan kolega mamy, gdy wychyli, lubi sobie pogadać. Mówi, że Tristan uwielbia LeBrona, że skoczyłby za nim w ogień. Ale Tristan opowiadał też mamie, że z Jamesem ciężko się gra, ciężko być jego kumplem. On uwielbia, bo ma przynajmniej 82 miliony powodów, by się cieszyć. To ostatnie zdanie, to już tylko moja konkluzja. LeBron mógł mieć rok temu Paula George’a u siebie w Cleveland. Mógł go też mieć już w Lakers. PG wybrał Oklahomę i pił za to na imprezie u Westbrooka zanim nawet Lakers mieli okazję z nim pogadać. Dałem Ci do myślenia, prawda?  

 

Czemu do Lakers? Z dwóch powodów. Może trzech. Po pierwsze, na tym etapie kariery, na tym etapie życia, LeBron już nic nie musi. To zawsze byli tylko Lakers lub Cavs. Albo raczej, to zawsze było tylko Los Angeles lub Cleveland. Puszczone oko do 76ers, uśmiech do Rockets, to był ukłon w stronę dziennikarzy, żeby mieli czym zapełniać kolumny przez przynajmniej rok. Mówiłem i pisałem o tym od miesięcy, choć ja akurat dawałem więcej szans na scenariusz, że zostanie w Ohio. To były miejsca, w których on sam, ale przede wszystkim jego rodzina, czują się najlepiej. L.A. to miasto, w którym państwo Jamesowie od lat mieszkają w czasie w wakacji. Dlatego ten wybór, który wbrew pozorom wcale nie musiał być prosty, sprowadzał się tylko do tych dwóch lokacji. Wiesz, koszykarzem się bywa. Ale po meczu, po treningu trzeba mieć gdzie wrócić, trzeba mieć gdzie walnąć się na kanapie z kubkiem kakao. Trzeba mieć miejsce, które możesz nazwać domem. Family first. Koszykówka nie jest najważniejsza w życiu! Po drugie LeBron, jak każdy wielki gracz, cały czas szuka nowych wyzwań, nowych motywacji, nowych rozdziałów do zapisania na kartach historii ligi. Jeszcze nie było koszykarza, który potrafiłby zdobyć statuetkę MVP z trzema różnymi drużynami i poprowadzić trzy różne drużyny do tytułu. A pisząc poprowadzić, mam na myśli bycie wiodącą postacią. Bo żeby być ścisłym, w historii NBA jest już dwóch zawodników, którzy byli w trzech mistrzowskich składach, trzech różnych ekip. Byli to Robert Horry (Rockets, Lakers, Spurs) oraz John Salley (Pistons, Bulls, Lakers).

LeBron mierzy się z historią. Przychodzi do organizacji, która jeszcze na ten moment, jest większą marką, większą legendą, niż on sam. O co gra LeBron? W mojej ocenie jest drugim najlepszym koszykarzem w historii. Wiadomo za kim. Jordana nie przeskoczy. Z wielu różnych przyczyn.* Ale może napisać osobną historię. Pójść niejako innym torem i zamiast wspinać się na górę o nazwie Michael Jordan, zdobyć dotąd nieodkryty szczyt i zatknąć na nim flagę z napisem „LeBron James”. Nawet, jeśli zdobędzie swój czwarty, piąty i szósty tytuł (nie wspominając o siódmym), to zawsze znajdą się ludzie, którzy przypomną mu te przegrane Finały. Szczególnie te z 2011 roku, przeciwko Mavericks, w których James zwyczajnie nie istniał, w których miał jeden występ na osiem punktów (w 45 minut) i dwa występy na 17 punktów. Styl, w jakim LeBron przeszedł obok tych Finałów, jest poważnym argumentem w rękach jego przeciwników. Znajdą się też ludzie, którzy przypomną, że jego drugi pierścień, przeciwko Spurs w 2013 roku, to bardziej tona szczęścia i niesamowity rzut Ray’a Allena, niż cokolwiek ze sportowego geniuszu LeBrona. On wie, że w grze o wyliczanie tytułów, może nie mieć szans ani też zbyt wiele czasu na dołożenie kolejnych. Ta inna góra, ta inna droga, to może być właśnie to – Lakers. Trzeci tytuł z trzecim klubem. On sam jako jednoosobowa liga wewnątrz tej ligi. Przez cztery lata w Cleveland pokazał, że na Wschodzie może zabrać mnie i Ciebie i naszych dwóch kolegów z przystanku autobusowego i wprowadzić nas do Finałów (oczywiście, że przesadzam, więc nie czepiaj się słów). To było coś. Historia ma to w swoim notesie.

Ta inna góra, ta inna droga, to on sam. Jego ciało, jego postać, jego gra. Umięśniony jak Karl Malone, skoczny jak Jordan, szybki jak Kobe, podający jak Magic, uniwersalny, jak chyba nikt przed nim. Czyta grę jak elementarz, jak wytrawny szachista, przewiduje zdarzenia na kilka sekwencji przed tym, jak faktycznie się wydarzą. W swoim piętnastym sezonie w NBA, zagrał być może najlepszy basket w karierze. Wróć, przeczytaj sobie poprzednie zdanie jeszcze raz, głośno i powoli. Zadumaj się chwilę nad tym. Tego też historia wcześniej nie widziała. Piętnaste sezony (i dalej) historycznie nie były zbyt dobre w wykonaniu gwiazd i legend. James ma już na koncie ponad 31000 punktów, 8000 zbiórek, 8000 asyst, 1800 przechwytów, prawie 900 bloków. W nogach ponad 1100 meczów. Te liczby, ta niezniszczalność, to też będzie ta jego inna góra, ta inna droga. 

Mógł przenieść się do Sixers i najprawdopodobniej, po przezimowanym sezonie regularnym, obok Simmonsa i Embiida, znów wygrać Wschód. Mógł połączyć siły ze swoim kumplem Chrisem Paulem i wspólnie z Jamesem Hardenem spróbować pomóc Rockets tym razem nie spudłować 27 kolejnych rzutów z dystansu, w siódmym meczu Finałów Zachodu z Warriors. Ta jego inna góra, ta inna droga to też jest to. Zamiast pobić jeden super team innym super teamem, postanowił wrócić w pewnym sensie do normalności sprzed lat, dokładnie sprzed 2010 roku (tak, to LeBron zaczął**). Lakers, ze sportowego punktu widzenia, byli najmniej atrakcyjnym wyborem dla Jamesa, który w grudniu zdmuchnie 34 świeczki z urodzinowego tortu. Ale za to najlepszym, jeśli chodzi o narracje. 

LeBron staje u podnóża góry, na którą w ciągu czterech najbliższych lat będzie starał się wspiąć. Jeśli mu się uda, jeśli na jej szczycie zatknie flagę, ugruntuje swoją pozycję w historii koszykówki. Jaką pozycję? No właśnie. Dla mnie drugą, lub ewentualnie osobną, równoległą do Jordana. Ale dla tych pokoleń, które Jordana nie widziały na żywo, dla których postać Michaela jest tak samo odległą historią, jak historia gwiazd przed nim, przypadek LeBrona to będzie coś specjalnego i dla nich to James może być najlepszym koszykarzem wszech czasów. Nie wspominając już o następnych pokoleniach fanów i obserwatorów NBA, dla których obaj będą postaciami równie historycznymi. LeBron James, medioznawca, wnikliwy analityk opinii, historyk NBA, wie doskonale, że w grze na wyliczanie tytułów, w grze w której tematem będą Finały NBA, i kilka innych kwestii, z Jordanem zwyczajnie może nie mieć szans, ani za dużo czasu, żeby wzmocnić swoje argumenty. Dlatego wybrał trzecią drogę, żeby przypuścić zuchwały atak na szczyt pewnej góry. My będziemy świadkami tej wspinaczki.     

 

* Nie chciałem w tym tekście pisać dlaczego, bo temat jest tak złożony, że to zagadnienie na osobny tekst.

** W historii NBA było wiele przypadków, kiedy gwiazdy łączyły siły, by sięgnąć po mistrzostwo. Jednak nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby trzy młode gwiazdy, przed swoim prime, lub w jego trakcie, zdecydowały się grać razem (LBJ 25, Wade 28, Bosh 26).  Kevin Garnett miał 31 lat, Paul Pierce 30 a Ray Allen 32, gdy połączyli swoje siły w Bostonie. Barkley miał 29 lat, gdy odszedł do Suns.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.