Relacja z All-Star Weekend 2016

Dokładnie miesiąc i trzy dni temu Russell Westbrook podniósł w górę statuetkę MVP Meczu Gwiazd a Kobe Bryant, po raz ostatni w karierze zszedł z parkietu w koszulce z napisem All-Star.
A ja siedzę tu teraz i główkuję, jak zacząć (poprowadzić i skończyć) tekst o jednym z największych koszykarskich przeżyć w moim dotychczasowym życiu, żeby z należytymi honorami oddać wszystko to, co tam widziałem, robiłem i czułem oraz żeby sam tekst nie był drugiej świeżości. 

„I’m trying to find the words to describe this girl without being disrespectful.” – śpiewał kiedyś Akon.
Ja przez ten ostatni miesiąc też starałem się zrobić coś, co będzie All-Star o All-Star. Słowa nie są dla mnie problemem. Mogłem je zapisać na zwykłej kartce szarego papieru tanim długopisem z logo firmy Twojego wujka. Moim problemem było to, że chciałem być jak Giannis Antetokounmpo w ostatnich tygodniach – Mr Everythig. Miałem trochę materiału video, sporo zdjęć. Planowałem wszystko to połączyć i zrobić relację przez duże R. Cóż, przegrałem (ale jeszcze się nie poddaję) z obróbką video, jak DeAndre Jordan przegrywa z samym sobą co wieczór na linii rzutów osobistych. Miałem kilka projektów, których zrobienie zajęło mi wiele godzin, które przez meandry konwertowania niestety straciłem.

Jechałem wczoraj na rowerze. W tylnym był flak. Podjechałem podpompować. Wtem uderzyła mnie myśl – „weź to k..a w końcu zrób. Olej to video. Zrobisz kiedyś albo wcale, jak to ty.” Ach ten mój wewnętrzny ja. Przyznałem mu, czyli samemu sobie, rację.
Zapraszam więc do tego, co przez moment chciałem nazwać odgrzewanym kotletem, mając na myśli swoją opieszałość, ale jak się chwile zastanowiłem, to mi wyszło, że a) niektóre odgrzewane dania jak choćby bigos czy zupa meksykańska z czerwoną fasolą, są znacznie smaczniejsze po odgrzaniu i b) przecież tu chodzi głównie o mój własny reportaż z wyjazdu do Kanady, co mam nadzieję, samo w sobie będzie ciekawym tematem do czytania.

 

Mariehamn-Sztokholm-coś tam – tak od prawie trzech lat wygląda schemat mojego podróżowania. W tym przypadku tym „czymś” było, rzecz jasna, Toronto z godzinnym postojem w Rejkiawiku. Islandia zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie przez samolotowe okno ale to raczej nie czas i miejsce by rozwijać ten temat.

Cała podróż przebiegła bez większych historii, bez koszykarskich motywów. Raczej spokojnie łamane przez nudno. Toronto przywitało mnie siarczystym mrozem – a z dnia na dzień było coraz zimniej. W sobotę 13 lutego, natura przygotowała coś specjalnego. -27 stopni, plus wiatr potęgujący odczucie do ponad -40! Nawet dla osoby mieszkającej w Skandynawii, to było prawdziwe wyzwanie. Przypomniało mi się jak kiedyś pewien taksówkarz z Dżakarty zdradził mi, że nigdy nie przebywał w temperaturze niższej, niż +20, a gdy się w niej znalazł, to bardzo źle się czuł.  Co ciekawe, przed moim przylotem i zaraz po wylocie, temperatury w Toronto były plusowe. Widocznie tak miało być. Wszechświat dąży do równowagi więc skoro w ACC Centre było naprawdę gorąco w tamten gwiezdny weekend, to na zewnątrz musiało być zimno. Po prostu musiało.

Jeśli czytaliście w przeszłości moje relacje z Londynu, to zapewne pamiętacie, że często podkreślałem organizacyjny profesjonalizm NBA. W Kanadzie był to jeszcze wyższy poziom. Przy czym w Londynie ten profesjonalizm okraszany zawsze jest nutą ciepła, wręcz nawet  momentami rodzinnej atmosfery. Pytają czy masz statystyki, czy chcesz, jak nie masz, czy wiesz gdzie będzie konferencja prasowa, czy wymasować Ci stopy. Liga ma poczucie tego, że promuje się ze swoim produktem, więc chce to zrobić jak najlepiej. Takie można odnieść wrażenie.

W Toronto wyglądało to inaczej. To było chłodne wydanie profesjonalizmu. Przez kilka dni przed Weekendem Gwiazd, liga zasypywała akredytowanych dziennikarzy, masą maili z wiedzą niezbędną – o procedurach, o poruszaniu się po ważnych dla nas budynkach, o nakazach i zakazach, o terminach i adresach wszystkich parkietowych oraz okołoparkietowych wydarzeń. Z otrzymaną wiedzą mogłeś zrobić co chciałeś. Już na miejscu nikt nie dbał o to czy wszystko zrozumiałeś poprawnie. Nie było, jako takiej, osoby odpowiedzialnej za kontakt z mediami.
Zakładam, że tok rozumowania NBA w tej materii jest taki – biorąc pod uwagę kaliber wydarzenia, to Tobie pismaku powinno zależeć na tym, żebyś był tam gdzie masz być, żeby zrobić i zobaczyć to, co chcesz. Wszak to jest All-Star.
Poza tym liga, z oczywistych przyczyn, uprzywilejowuje media bezpośrednio z nią związane oraz największych graczy na tym rynku czyli ESPN i TNT. Wszystkie ekskluzywne wywiady 1 na 1 odbywały się wyłącznie tymi kanałami.

W piątek, 12 lutego, spotkaliśmy się w sali konferencyjnej w podziemiach jednego z hoteli w Toronto. I muszę przyznać, że to było przeżycie, które zdaje się, deklasuje chyba wszystkie moje wcześniejsze kontakty z wielkim basketem.
W sali ustawione były biurka z nazwiskami zawodników All-Star, trenerów, oraz uczestników sobotnich konkursów ale z wyłączeniem graczy młodej fali. Ci, mieli swoją konferencję z mediami, mniej więcej w tym samym czasie, w innej części miasta.

Westbrook, Curry, Durant, Wade, James, Paul i reszta pojawiali się na miejscu w krótkich odstępach czasu, zasiadali przy wyznaczonych dla siebie biurkach i odpowiadali na pytania mediów. Można było swobodnie poruszać się w obrębie tejże sali, podchodzić do kolejnych zawodników. To było coś niesamowitego. Stoisz na wyciągnięcie dłoni od Hardena, odwracasz się, a tam mija Cię Durant.



No dobra rozmazane ale to jest rozmazane zdjęcie z CP3 więc wybacz…

Zapewne domyślacie się czyje biurko było najbardziej oblegane. Nie, nie to Stepha. Biurko Kobe’ego rzecz jasna. Przy nim dość spory tłum medialnej masy zaczął gromadzić się już dobrą godzinę przed planowanym pojawieniem się legendy Lakers. Kobe zrobił nam wszystkim prawdziwego pump fake’a bo zamiast przy swoim biurku, usiał na miejscu, bodaj, Westbrooka, który w tym czasie przeniósł się gdzie indziej. Wyraźnie zadowolony ze swojego żartu, porozmawiał z mediami kilka minut, po czym przeszedł na swoje nominalne miejsce. Jak na człowieka renesansu przystało, rozmawiał o wszystkim, wymiennie w trzech językach.

Kobe, LeBron, Wade i Curry siedzieli w tak ustawionych miejscach, żeby mieć jak najbliżej do wyjścia.
Najmniej oblegany był Paul Millsap. Klay Thompson też nie był towarem mocno pożądanym.
Zawodnicy byli mili, wyglądali na wyluzowanych. Chętnie żartowali i śmiali się. Mieli niezłe stylówy, pachnieli nieznanymi mi perfumami. Założę się, że trzeba by było użyć wielu włoskich słów, żeby wymieć nazwy firm, które wyprodukowały ich eleganckie buty i dzianiny.

Dziennikarska masa tylko przelewała się z jednej części sali do drugiej, w zależności od tego, kto gdzie się pojawiał. Przelewałem się i ja. Nie da się chyba mieć idealnej strategii przy tego typu wydarzeniach. Zazwyczaj drużyny posiadają w swoich składach po 2-3 postacie, które Cię interesują, które są gwiazdami i na nich się skupiasz. Tu gwiazdy, pierwszy ich garnitur, były wszędzie. Wypiłem kilka szklanek wody. Wyjście na zewnątrz, na -25 dobrze mi zrobiło. Ostudziłem się. Szedłem ulicami Toronto i zastanawiałem się czy to, co wydarzyło się przed momentem, działo się naprawdę.
Aha, przy okazji – James Harden Was pozdrawia. Mówi, że jesteście piękni.








Wieczorem tego samego dnia był mecz młodych talentów.
Cóż mogę o nim napisać? Pobiegali, poskakali. Sami widzieliście. A jeśli nie widzieliście, to nie jestem pewny czy straciliście wiele.
Ja siedziałem wysoko nad parkietem i knułem plan przeniesienia się w niższe rejony ACC w sobotę i w niedzielę. Na początku się wkurzyłem, gdy odkryłem, że wystrzelono mnie w kosmos. Trochę się uspokoiłem, gdy zobaczyłem obok siebie całkiem silne tytuły amerykańskich i światowych mediów sportowych. Hierarchia.
Najlepsze pozycje oczywiście dla mediów bezpośrednio podlegających NBA oraz ESPN i TNT, tak jak wspomniałem wcześniej. Nie mogę mieć żalu bo tak działa ten biznes. Po prostu chciałem zrobić coś, żeby na sobotnie konkursy i niedzielny mecz znaleźć się w bardziej ludzkich rejonach. Udało mi się. Ale o tym później.


To będzie banał, jak powiem, że Konkurs Wsadów oglądany na żywo, to zupełnie inna bajka. No ale cóż, tak właśnie było i w zasadzie nic więcej mógłbym już nie dodawać. Patrzyłem na to, co wyprawiają Gordon i LaVine, łapałem się za głowę i zastanawiałem czy każdy konkurs wsadów tak wygląda z pozycji parkietu i wywołuje takie emocje. Niemożliwe. Miałem szczęście być świadkiem jednego z TOP5-TOP3 najlepszych konkursów w historii. To były wsady, które z pewnością przejdą do historii. Już przeszły. Gordon i LaVine dali show, jaki kiedyś dali Jordan i Wilkins a później Vince. Wątpię, żebym przesadzał…

Zwróćcie uwagę jak Karl Anthony Towns po ostatnim wsadzie LaVine’a najpierw pokazuje „it’s over” a potem mówi do ludzi „go home.” Historia tworzyła się na moich oczach!

 

Niesamowite jest jeszcze coś. Zach LaVine treningowo robi sobie taki wsad, wsadzik, wsadziunio, taki delikatny, taki żeby wyczuć piłkę, obręcz, nie wiem. Robi to tak, ja Ty czy ja naciskamy dłonią na klamkę od drzwi. Żadnego wysiłku, z kamienną twarzą, na ledwie kilku procentach możliwości. Przypominasz sobie tych wszystkich gości o jego wzroście, których znasz, dla których ten jego wsadzik, wsadziunio, to jest coś wielkiego, co wymaga wysiłku i przygotowań. Cały czas nie mogę wyjść z podziwu dla atletyzmu LaVine’a. Gordona oczywiście też. Obliczono, że jego skok z wsadu nad maskotką (ten z piłką pod obiema nogami) dałby mu brąz w skoku wzwyż na ostatnich Igrzyskach Olimpijskich. Obłęd!  

Sobotnie konkursy obejrzałem z dość bliska. Mając w pamięci nie za ciekawą perspektywę z dnia poprzedniego, po prostu udałem się od razu w niskie rejony ACC i siadłem w miejscu, gdzie było dużo łysin. Uznałem, że jeśli ktoś przyjdzie tam usiąść, to zwyczajnie przeniosę swoje talenty gdzie indziej lub w ostateczności wrócę do swojego bocianiego gniazda. Na szczęście nikt nie upomniał się o to miejsce. Tak się złożyło, że dwa rzędy niżej usiał za jakiś czas Adam Silver.

Wyglądało mi na to, że znalazłem się w sektorze dla ważnych ludzi. Na moje szczęście jedna z tych ważnych osób nie pojawiła się w sobotę w hali a obecnym tam ważnym osobom moja obecność najwyraźniej nie przeszkadzała. Nikt mnie o nic nie pytał.
Konkursy rzutów za trzy punkty oraz Skills Challenge były prawdziwą frajdą bo mogłem oglądać je z takiej, a nie innej, pozycji. Domyślam się, że w telewizorach nie wywołały aż tylu emocji i doskonale to rozumiem. Nic spektakularnego nie miało tam miejsca. Myślę więc, że możemy spokojnie to zostawić.

 

I tak dotarliśmy do niedzieli. Ta ostatnia niedziela…
Ogólnie cały weekend stał pod znakiem żegnania i honorowania Kobe’ego. Dzień meczu Wschód-Zachód był tego punktem kulminacyjnym. O samym meczu, napisać chyba za dużo nie chcę. Napisać coś dobrego chyba nie mogę. 196:173. Łącznie 369 punktów (nowy rekord w historii ASG). Mecz, w którym postawiono na ultra-ofensywę lub raczej mecz, w którym (kolejny raz) zakpiono z defensywy. Podobno obrona nie dostała wizy do Kanady. Jasne, było sporo highlightów ale trudno jest mi w pełni je docenić przy defensywie na prostych nogach. Czy ja narzekam? Jak mógłbym? Tylko ubolewam nad tym, że gwiazdy od ponad 10 już lat, za cel stawiają sobie rzucenie jak największej ilości punktów, kosztem zagrania normalnego meczu.
Narzekać nie mam prawa bo drugą połowę All-Star Game 2016 obejrzałem siedząc niemal przy samym parkiecie. Musiałem trochę wędrować i trochę się nagimnastykować, żeby się tam znaleźć ale liczy się to, że się udało. I też nie chcę przesadzać z tą obroną a raczej jej brakiem – wiele akcji naprawdę poderwało mnie z siedzenia a przecież chyba o to chodzi w Meczach Gwiazd.

Próbowałem usiąść tam, gdzie siedziałem w sobotę. Z początku wyglądało to dobrze. Znów było dużo łysin więc zająłem jedno z wolnych miejsc. Gdy prezentowano rezerwy, jakaś przemiła pani zapytała mnie czy miejsce, na którym siedzę należy do mnie. Odpowiedziałem, że nie, że mam akredytację o tam pod dachem, a jestem tu tylko dla dobrej widoczności. Powiedziała, że mnie rozumie ale dodała, że niestety będę musiał opuścić to miejsce ponieważ za jakiś czas siądzie na nim Adam Silver. Hmmm, gdzieś tam daleko Didier Drogba uśmiechnął się w swoim stylu. OK, Komisarzu. Zagrzałem Ci.

Chwilę później przekonałem się, że tego dnia może nie być tak łatwo siedzieć blisko parkietu. Z kolejnego siedzenia też musiałem się ewakuować. A później z jeszcze jednego. Jakiś porządkowy pouczył mnie, żebym się zabrał do swojego gniazda. Oczywiście nie posłuchałem go. Zdjąłem swoją rzucającą się w oczy koszulę w kratkę i powróciłem dalej szukać dobrych miejsc. W tamtym momencie brzmiało mi to, jak bardzo dobra strategia. To nie była jakoś bardzo trudna misja bo wolnych miejsc było zaskakująco sporo.

Niestety dla mnie, okazało się, że to nie koszula była problemem. Porządkowy znów mnie wypatrzył i znów polecił wrócić do swojej prasowej „loży”.
Zabrałem się na poziom, z którego można było pieszo okrążyć całe ACC (oczywiście bez wychodzenia na mróz), przebiegłem się trochę i wyszedłem dokładnie naprzeciwko miejsc, w których usiłowałem usiąść. Szedłem po schodkach coraz niżej i niżej. Badawczo ale spokojnie. Nie chciałem przeszarżować ale jakoś tak samo wyszło, że znalazłem się prawie przy parkiecie. Szybki przegląd sytuacji. Wolne miejsce. Pewny krok. Lądowanie. Szach-mat. Ufff.
To w końcu było to. 4k przy tym, to plastikowa zabawka z odpustu. Właśnie po to tu przyleciałem. Tak i tylko tak chciałbym zawsze oglądać NBA.

 

Pojawił się jak zjawa. Zniknął jeszcze szybciej. Michael Jordan jest niesamowity w nieistnieniu w mediach w czasach powszechnego internetu, nieograniczonego przepływu informacji i dostępu do nich. Pojawił się na moment. Jako gospodarz przyszłorocznego Weekendu Gwiazd, zaprezentował tylko okolicznościową koszulkę Hornets, pogadał chwilę z nba.tv i zniknął gdzieś w czeluściach ACC.

Grant Hill, Shaq, Chris Webber, Kenny Smith, Charles Barkley i inni co jakiś czas mijali mnie od piątku do niedzieli. Nie Jordan. Jego widziałem tylko te dwie (może) minuty i tyle.
Może jestem niepoprawnym optymistą ale naprawdę wierzyłem przed wyjazdem w to, że uda mi się z Jordanem zamienić przynajmniej jedno zdanie albo chociaż znaleźć się w jego pobliżu. Niestety nie tym razem.

Jak chcesz ze mną zdjęcie, to odłóż te frytki.” „Tak, tak panie Oakley. Myślałem, że się pan spieszy.”
Gdy zobaczyłem Charlesa Oakley’a, od razu pomyślałem o Jordanie. Obaj kumplują się od ponad 20 lat i często na tego typu imprezach pojawiają się razem. Przy czym tylko Oak wychodzi z ciemności.

Epizod w toalecie:

Sikałem sobie w jednej z toalet w ACC. Spojrzałem w prawo…Grant Hill. Kilka myśli przeszło mi przez głowę. Cześć Grant. Jak się masz Grant? Nieee. Nie w takich okolicznościach.
Wyszedłem na korytarz… a tam Shaq. Jest wielki. Zapytałem czy możemy zrobić sobie zdjęcie. Odpowiedział, że się
spieszy. Ja na to, że zajmie to sekundę. „Sekunda właśnie minęła.”
powiedział uśmiechnięty i zniknął w windzie w towarzystwie swojego syna
oraz wieloletniego, osobistego ochroniarza.

Dzięki Kobe:

Po końcowym gwizdku znów wszyscy zaczęli żegnać Bryanta. Potem dano mu kilka małych, gumowych, okolicznościowych piłek z logo All-Star 2016, żeby rzucił je w widownię. Jedną z nich złapałem ja!

Epilog:

To był piękny wyjazd. Tak piękny, jak piękni są polscy fani NBA. Zobaczyłem na własne oczy, że All-Star Weekend to przedsięwzięcie, które bardzo ale to bardzo wykracza poza świat koszykówki. Zawodnicy, oprócz obowiązków związanych z NBA, mieli pełne ręce roboty w związku z własnymi działalnościami  – fundacje, zobowiązania wobec sponsorów i tak dalej. Wcale się nie dziwię, że weterani wolą spędzić ten czas odpoczywając w domu. Wyjazd na All-Star w roli gwiazdy NBA to prawdziwy wysiłek dla ciała i umysłu.  Toronto, pomimo ostrych mrozów, idealnie sprawdziło się jako gospodarz tej imprezy. Pierwszy All-Star poza granicami USA zostanie zapamiętany jako organizacyjny sukces i wzór dla wszystkich przyszłych gospodarzy. M.J., który za rok będzie gościł gwiazdy u siebie w Charlotte, na pewno robił skrupulatne notatki.
Bardzo spodobało mi się  samo Toronto. Eleganckie, czyste, ciekawe pod wieloma względami. Trochę przypominało mi Singapur, oczywiście z wyglądu, nie klimatu. Szkoda, że nie dałem sobie więcej czasu na zwiedzanie ale przecież Toronto nie zając, nie ucieknie. Zdobyłem nowe doświadczenia, poznałem nowych ludzi. Jestem bogatszy, jeśli chodzi o doświadczenia związane z obróbką video. W przyszłości będzie tylko lepiej.

Tak to mniej więcej wyglądało z mojej perspektywy…

3 comments on “Relacja z All-Star Weekend 2016

  1. Pingback: “Dziś 54, na zawsze #23” – Karol Mówi

  2. Pingback: 24/8 – Karol Mówi

  3. Pingback: Karol w Toronto cz. 1 – Karol Mówi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.