Michaela Jordana napisałem tekst, który znajduje się poniżej. Pamiętam,
że obiecałem paru osobom to zrobić, gdy Jordan zbliżał się do okrągłej
pięćdziesiątki. Nie wyszło. Tak samo jak nie wyszło też rok później. Nie
dawało mi to spokoju. Głowa mi puchła a ci, co pamiętali o obietnicy,
nie dawali mi spokoju. Wreszcie pozwoliłem ujść zebranym myślom.
Zmienia się tylko cyfra oraz kilka faktów, przesłanie nadal jest to samo. Zapraszam…Oj
przepraszam. Zmienia się jeszcze coś. Widziałem GO na żywo! Tylko i aż i
z kilku metrów. Tylko i aż kilka minut. Czy wierzyłem, że uda mi się zrobić coś więcej? Tak, wierzyłem. Może niesłusznie, ale jestem życiowym optymistą i zazwyczaj tak właśnie podchodzę do zadań i wyzwań stawianych
przez życie. Co ma wisieć…
„Dziś 54, na zawsze #23”
Próby pisania krótkich tekstów o Michaelu Jordanie niosą ze sobą takie samo ryzyko porażki, jak próby śpiewania utworu Whitney Houston „I Will Always Love You” na
konkursach piosenki. O Jordanie powstała cała masa filmów, książek a nawet naukowych prac, więc siłą rzeczy nie sposób zamknąć i wyczerpać tematu w jednym
tekście.
Dlaczego Michael Jordan jest najlepszym koszykarzem wszech czasów?
Dyskutując o najlepszych graczach w dziejach koszykówki, zawsze musimy brać pod
uwagę kontekst historyczny, realia panujące w lidze oraz w świecie w
danym okresie. Można mieć uzasadnione wątpliwości czy wielcy zawodnicy lat
40′, 50′ czy 60′ poprzedniego stulecia, poradziliby sobie w dzisiejszej koszykówce – szybkiej, intensywnej i atletycznej. Można zastanawiać się jak obecne gwiazdy NBA dostosowałyby swój repertuar zagrań w ataku w erze legalnego hand-checkingu, braku błędu trzech sekund w obronie i kilku innych z pozoru niewielkich różnic w przepisach i ich interpretacjach, które mocno faworyzują i chronią zawodników z piłką.
Przesuwając Jordana po osi czasu ligi, możemy być więcej niż pewni, że w każdej
erze dominowałby przynajmniej na takim poziomie, z jakiego go znamy, ponieważ czasy, w których przyszło mu grać były paradoksalnie, z wielu powodów najtrudniejsze w dziejach NBA, dla zawodników o jego charakterystyce i z jego pozycji. Umieszczając Michaela w początkach ligi, przed oczami rysuje nam się wręcz karykaturalny obrazek wychudzonych, białych chłopaków w szmacianych
trampkach i przyciasnych strojach. Wśród nich on – atleta XXI wieku, który nie zwykł był żartować i odpuszczać w meczach. Średnia na poziomie 60-70 punktów to pułap, od którego zapewne musielibyśmy zacząć rozmowę o tym, jak mogłaby wyglądać gra Jordana w czasach raczkującej ligi. Wilt Chamberlain pojawił się w NBA w 1959 roku. Przez jego dominację zmieniono wiele przepisów – m.in. zakazano ingerencji w lot piłki w ataku, nakazano oddawać rzuty osobiste ze stacjonarnej pozycji (początkowo Wilt wybijał się sprzed linii i większość swoich rzutów wolnych kończył przy samej obręczy) oraz zmieniono kilka innych rzeczy.
Jordan ze swoją nadludzką fizycznością też korzystałby z tych wszystkich luk w
przepisach. I pewnie jemu też w aktualizowanych wraz ze zmieniającą się grą przepisach, ktoś poświęciłby kilka akapitów. Myśląc o tamtych nieatletycznych czasach, wyszkoleniu technicznym na bardzo podstawowym poziomie, nie jestem w stanie wyobrazić sobie innego scenariusza w zestawieniu z charakterem i fizycznością Jordana. Mogłoby to wyglądać tak, że po większości spotkań czekałaby na niego pod halą policja i prokuratura z zarzutami znęcania się nad rywalem. Lata 70′ i wczesne 80′ to duży krok ligi w stronę biegania, siły i precyzji ale nadal był to pułap, na który Jordan patrzyłby wysoko, wysoko z góry. W końcu to był już przedsionek jego czasów, jego ligi. Z podkreśleniem słowa jego.
Przesuwając Jordana do współczesności.
„It ain’t funny. It’s f@#$% too easy.” – powiedziałby najprawdopodobniej Jordan po pierwszym meczu sezonu 2016-17, w którym zbytnio nie pocąc meczowego trykotu zdobyłby 52 punkty z czego 28 z linii rzutów wolnych. Żadna wielka dłoń już nie mogłaby sobie bezkarnie spocząć na biodrze penetrującego Jordana. Każdy taki kontakt oznaczałby faul obrońcy…a przecież ma on ich do wykorzystania tylko 6 w meczu.
W czasach Jordana przepisy nie faworyzowały graczy z piłką w taki sposób, jak dziś. Zdelegalizowany hand-checking w takim rozumieniu, jakie znamy dziś, wszedł w życie z początkiem sezonu 2004-05. Trzy lata wcześniej do oficjalnych przepisów NBA dodano zapis o błędzie trzech sekund w obronie. Dziś żaden Ewing, Olajuwon czy Bogut nie mogliby sobie bezkarnie czekać na lecącego Jordana. A teraz połączmy jedno z drugim. Obrońca nie może kontrolować ręką atakującego Jordana, pod koszem nie stoi wielkolud gotowy go skosić. Wynik? Come fly with me… i tak w każdym meczu, do znudzenia, ile starczy sił. W sezonie 1986-87 Jordan oddawał średnio prawie 12 rzutów wolnych w każdym meczu. Pytaniami bez odpowiedzi pozostaną pytania ile razy padał na parkiet bez gwizdka, ile razy musiał atakować z wielką dłonią na swoim ciele. Ile z tamtych nieodgwizdanych kontaktów, dziś uznanoby za faule? Wobecnych rozgrywkach James Harden staje na linii 11 razy w meczu (jest liderem w tej klasyfikacji). Niektóre, by nie powiedzieć większość, z tych fauli, jakie lider Houston otrzymuje dziś, w czasach Jordana byłby zupełnie legalną obroną.
I odwrotnie. Źli Chłopcy z Detroit byliby naprawdę źli, gdyby przyszło im kryć Michaela w ramach obecnych przepisów. Wiele fauli wtedy odgwizdywanych jako zwykłe faule, dziś byłby faulami niesportowymi. Nie mówiąc już o kontaktach, które
kiedyś były uznawane za niesportowe. Dziś są dyskwalifikacje i zawieszenia.
Jordan byłby sobą w każdej dekadzie istnienia ligi. Byłby za silny, za szybki,
za skoczny, za dobry dla zawodników w pierwszych dziesięcioleciach
istnienia NBA. W obecnych czasach byłoby mu jeszcze łatwiej zdobywać
punkty a krycie go byłoby niczym wejście na K2 w szpilkach.
Dlaczego drugiego takiego już nie będzie?
Jordan idealnie wpasował się ze swoją karierą w moment dziejowy. Ze swoim talentem czysto sportowym, nieziemskim atletyzmem, charyzmą i legendarnym już charakterem zwycięzcy szukającym niemal na każdym kroku nowych wyzwań.
Liga NBA lat 70′ i 80′ trawiona była różnego rodzaju kłopotami wizerunkowymi jej zawodników – na czele z narkotykami, alkoholem i mało sportowym
życiem. Wszystko to rysowało dość ponury i mało profesjonalny obraz ligi, którą wówczas mało kto brał na poważnie. Poziom organizacji daleki był od znanych dziś
standardów. Wielcy sponsorzy woleli inwestować w baseball, futbol amerykański czy hokej. Oczyszczać i ocieplać wizerunek NBA zaczęli Magic Johnson i Larry Bird, ale dopiero pojawienie się Komisarza Davida Sterna i Michaela Jordana podziałało na ligę i jej wizerunek jak silny środek dezynfekujący na kafelki w Twojej łazience.
Jordan zrewolucjonizował nie tylko grę ale też wszystko to, co było z nią związane. To on jako pierwszy zrezygnował z obcisłych i bardzo krótkich spodenek do gry. To on jako pierwszy wniósł nieco kolorytu do meczowego obuwia. To on jako pierwszy dostał własną linię butów, sygnowanych swoim nazwiskiem. To on i jego koledzy z „Dream Teamu” pozwolili się dotknąć światu, podejść do siebie na wyciągnięcie dłoni w 1992 roku w Barcelonie. Tamten turniej olimpijski był zjawiskiem, które nie powtórzyło się już nigdy później i z przyczyn oczywistych nigdy się już nie powtórzy. To z tamtego pokolenia 10-12-latków pochodzą Pau Gasol, Tony Parker, Dirk Nowitzki, Manu Ginobili i wielu innych koszykarzy i pasjonatów tego sportu. Jordan i ekipa Stanów Zjednoczonych w 1992 roku w Barcelonie była dla tego pokolenia iskrą, która zapaliła ich miłość do basketu.
Michael Jordan to postać wielowymiarowa – koszykarz, sportowiec ogólnie, ikona popkultury, Afroamerykanin, człowiek sukcesu, tytan ciężkiej pracy, biznesmen. Każde z tych wcieleń Michaela posłużyło jako materiał na obszerną pracę naukową, książkę, film. Jordan miał to szczęście, że jego legenda budowała się głównie przy pomocy telewizji, prasy i radia. Gdy internet raczkował, on powoli kończył karierę a jego miejsce w historii było już w zasadzie wyznaczone. To nie przypadek, że dziś nie ma go na żadnym portalu społecznościowym, prawie nie pokazuje się przed kamerami, nie komentuje meczów. Jestem więcej niż pewny, że gdyby w jego czasach istniał Twitter, to on co wieczór toczyłby wojnę z wątpiącymi w niego hejterami a na Facebooku rozprawiałby się ze swoimi rywalami z boiska równie skutecznie jak przy pomocy piłki, kosza i parkietu. I kto wie, być może niektóre z takich wymian słownych kończyłyby się na żywo, na jakimś z chicagowskich boisk. Taki był. Co chwilę z kimś się o coś zakładał a gdy przegrywał to zakładał się do skutku – żeby tylko wygrać.
Nie mam wątpliwości, że w dobie niemal nieograniczonego dostępu do
informacji, koszykarski świat obiegałyby co raz jakieś newsy o ciemnej stronie jego charakteru. To co, zbudowało go jako zwycięzcę, w życiu codziennym bywało trudne do dźwignięcia przez otoczenie. Jego uzależnienie od hazardu oraz parę innych spraw nie miałoby dziś szans być regularnie zamiatane pod dywan.
Na pewno będziemy świadkami narodzin jeszcze wielu wielkich gwiazd NBA, których kariery zapiszą się złotymi literami w kronikach ligi. Wszak śledziliśmy karierę Kobe’ego Bryanta, dziś obserwujemy LeBrona Jamesa, żeby wymienić tylko tych dwóch. Żeby jednak wejść w jordany Jordna trzeba by było całego splotu sprzyjających okoliczności, jakie towarzyszyły Michelowi. Trudno wyobrazić sobie na jakiej płaszczyźnie miałaby dokonywać się rewolucja. Trudno wyobrazić sobie, żeby jakiś gracz w takim stopniu, jak Jordan zmienił nie tylko koszykówkę ale całkiem spory kawał szeroko rozumianej popkultury. Ery w koszykówce są dwie – przed i po pojawieniu się Jordana w NBA.
„The best there ever was. The best there ever will be.”
Pingback: 1072 mecze LeBrona. 1072 mecze Jordana – Karol Mówi