Śliwki vs Robaczywki Vol. 6

Zapraszam na słuszną porcję robaczywek. Na warsztacie dziś Lakers, Warriors, Hawks, Giannis, LeBron, Draymond Green i kilka innych tematów.

Mistrzowski baner Lakers. Jak wiecie, Los Angeles Lakers, zdobyli pierwszy, historyczny tytuł mistrzów „In-Season Tournament”. Jak mogliście zauważyć, na długo przed rozpoczęciem tych specjalnych rozgrywek, jak i w czasie ich trwania, liga mocno promowała ten nowy format. Amerykańskie media starały się stworzyć jak najbardziej przyjazną narrację dla tego projektu. Lakers wygrali i… nagle, nie wiedzieć czemu, te same media, ci sami ludzie, głośno, trochę prześmiewczo, zaczęli pytać czy Lakersom, legendarnemu klubowi NBA „wypada” zawieszać pod kopułą swojej hali ten, taki, taką, prawda, tutaj, tenże [okręcam wokół palca dolną część swojej bawełnianej koszulki, ze wstydu, rzecz jasna] mistrzowski baner. Wszak wisi tam już siedemnaście, pełnowartościowych tytułów mistrzów NBA.
No to ja się teraz pytam, o co tu chodzi? Skąd nagle taki zwrot? Albo tworzymy i promujemy nowy format w obrębie sezonu regularnego, a potem jesteśmy dumni z efektów, albo… nie wiem, wstyd nam, że to w ogóle się wydarzyło?
Jeśli mówimy A, to powiedzmy B, czyli że ten nowy baner, mimo że tak różny od tych siedemnastu wcześniejszych, może w przyszłości będzie stawiany (niemal?) na równi z nimi. Gdybym zgadzał się z wcześniejszą narracją o wadze i słuszności tychże rozgrywek, o nadziei na nową tradycję, to takie właśnie przedstawianie tego mistrzostwa, byłoby dla mnie czymś jakże naturalnym. Doprawdy nie znajduję ani logiki, ani sensu, o konsekwencji już nie wspominając, w tej prześmiewczej narracji.

Los Angeles Lakers. Po zdobyciu tego śródsezonowego tytułu, Lakers przestali dobrze grać. Po wyjeździe z Las Vega ich bilans w kolejnych meczach, to już tylko 4:14 (3:7 w ostatnich 10 spotkaniach). Czego brakuje? Niemal wszystkiego. I tu (nie taki) mały paradoks. W tamtym sezonie Anthony Davis zagrał tylko w 56 meczach, a LeBron James w 55. Lakers od początku musieli wygrzebywać się z legendarnego już 2:10. Przez dużą część sezonu, musieli radzić sobie bez swoich wielkich liderów. A w tym sezonie wszystko się odwróciło. LeBron opuścił do tej pory tylko trzy mecze, a A.D. dwa. Gdyby przed sezonem ktoś powiedział, że ci dwaj będą dostępni w większości meczów, że będą mieć statystyki, jakie mają, to żadnym szaleństwem nie byłoby przypuszczać, że Lakers będą w jakimś top 3-4 zachodu, może nawet wyżej. Tymczasem, z bilansem 18:19, podopieczni Darvina Hama są ledwie pół meczu na jedenastymi Jazz. Co nie gra? Praktycznie wszystko, poza dwoma liderami. To, co w drugiej części tamtego sezonu i w play-offach wyglądało na zbilansowaną rotację, zaczęło być wydmuszką w tym. Cam Reddish nie jest bynajmniej twarzą, ani żadną gębą tego stanu rzeczy, ale znamienne jest to, że zawodnik, który nie utrzymał się wcześniej w Hawks, Knicks i Blazers, w Lakers grywa w pierwszej piątce. Ham? Hyba Ty. Żarty na bok. Ham? To by było za proste. Choć jego awersja do grania większych minut Austinem Reavesem jest trudna do obrony. Prawdziwym rechotem historii byłoby, gdyby Lakers zwolnili Hama, a potem z półrocznych wakacji w mediach, ściągnęli Doca Riversa, który lubi L.A. i od lat marzy o prowadzeniu LeBrona.
Założenie, nadzieja, były takie, że ta rotacja będzie w stanie grać tak, jak w końcówce tamtych rozgrywek. Można było spodziewać się, że któryś z graczy nie dojedzie z formą, ale mało kto chyba spodziewał się, że praktycznie każdy gracz z tej rotacji Lakers, wyjąwszy liderów, grać będzie poniżej spodziewanego poziomu. Więc ostatecznie może nie w samych graczach problem, a w nadziejach co do nich? A im gorzej gra D’Angelo Russell oraz Laker, im lepiej grają Mike Conley i Wolves, tym bardziej żałować mogą Lakers, że zeszłoroczna wymiana między nimi, Jazz i Wolves potoczyła się, jak się potoczyła. A wcale tak nie musiała. Jestem pewien, że Conley był do wzięcia przez nich. Bo to, że D’Lo jest jednym z najmniej inteligentnych graczy w lidze, gdy ma obowiązków więcej, niż minimum, to już jest fakt od dość dawna.

Giannis i piłka. Historia jest wszystkim znana. Giannis zdobył rekordowe dla siebie 64 punkty w starciu z Pacers. W NBA jest taki zwyczaj, że po zaliczeniu jakiego rekordu czy „kamienia milowego” w karierze, dany gracz zabiera sobie na pamiątkę meczową piłkę. Pech chciał, że taki „milestone” zaliczył też zawodnik Pacers. Debiutujący w NBA Oscar Tshiebwe zdobył swoje pierwsze punkty jako zawodowiec. Pracownicy Pacers zabrali więc po meczu piłkę, co bardzo rozzłościło Giannisa. I tutaj robaczywka dla Giannisa. Trochę w szoku byłem patrzą, jak w sprawie piłki „gotuje” się Giannis. I to już nie jest pierwszy raz, kiedy lider Bucks traci głowę. Pamiętacie, jak rok temu w Filadelfii, Giannis wpienił się na pracowników 76ers, bo ci zaburzyli jego pomeczową rutynę rzucania do kosza? Giannis powalił wtedy…drabinę. Nie powiem, że są to niepokojące sygnały, bo nie są, ale oceniając pojedyncze incydenty, nie oceniam ich dobrze. Tylko tylke.

Sochan spowalnia rozwój Wembanyamy? Ludzie, dajcie spokój. Na szczęście to się tyczy głównie amerykańskich fanów Spurs. To jest takie głupie, że nawet nie będę się w to zagłębiał.

Atlanta Hawks. Bilans 14:21, dwunaste miejsce na wschodzie. Ta ekipa nigdzie nie idzie pod wodzą Younga i Murraya w roli liderów. A jeśli gdzieś idzie, to nie jest to dobry kierunek. Ten skład, dla własnego dobra, musi się rozpaść. I pewnie stanie się to w najbliższych tygodniach. Spurs zacierają ręce na myśl o pickach, które dostali za Murraya. Jeśli prawdą jest plotka, jakby byli zainteresowani ściągnięciem do siebie z powrotem Murraya, gdyby faktycznie się to stało, to byłby to jeszcze większy rechot historii, niż gdyby Lakers zatrudnili Riversa. Pewnie się to nie stanie, ale śmieszy sama myśl o tym, oraz fakt, że taka plotka krąży od niedawna po NBA. Murray podpisał z Hawks kontrakt, którego w San Antonio podpisać nie chciał. Byłoby śmiesznie, gdyby pieniądze, jakich od nich nie chciał, wypłacali mu ostatecznie Spurs.

Trener Darko Rajakovic. Powiedzmy razem, choć wiem, że Wy, to akurat znacie – Rajakovic. Rajakowić. Dragić, Jokić, Wucewić. Z tego bałkańskiego klucza. Robaczywka dla amerykańskich mediów, które „darkują” mi od czasu zatrudnienia Rajakovica na stanowisku trenera Raptors. Tak samo, jak „igorowali”, jak trenerem Suns był Igor Kokoskov. Czy ja wymagam od nich za wiele, moja droga? Nie wiem. Może mi, literalnie, łatwo jest powiedzieć – Rajakovic. Tak, ale nie do końca o to chodzi. Skoro umiesz powiedzieć antetokounmpo, to jesteś w stanie powiedzieć też rajakovic. Weź jeden z drugim naucz się tego nazwiska i się nie bój, że je poćwiartujesz. Nie darkuj, tylko weź się naucz. To nie jest 1994 roku. Ludzi z bałkańskimi nazwiskami jest w NBA od zatrzęsienia, od lat.

Charlotte Hornets. Jedna wygrana w ostatnich czternastu spotkaniach, dwie w siedemnastu. Znów nie jest dobrze. Znów (nadal) nie ma zdrowia u Balla.

Golden State Warriors. Z bilansem 17:19 są dopiero na dwunasty miejscu zachodu. Pocieszające może być do, że do ósmych Rockets, tracą półtora meczu. Niepocieszające, że to jest nadal tylko dwunaste miejsce, a ósme nadal daje tylko play-in. Problemów jest dużo. Jeden z nich ma twarz Draymonda Greena, który właśnie zaliczył wszystkie warunki powrotu do gry i „na dniach” ma zakończyć zawieszenie. Drugi problem to taki, że Klay starzeje się na naszych oczach. Kiedyś był elitarnym obrońcą i jeszcze bardziej elitarnym strzelcem. Teraz jego strzelanie jest już „tylko” bardzo dobre, czasem tylko dobre, a obrona jest już chyba nawet poniżej przeciętności. Chris Paul ma momenty, kiedy idealnie pasuje do Warriors, ale więcej czasu wygląda średnio. No i właśnie znów złamał kość dłoni. Który to już raz w karierze? Andrew Wiggins zdobywa niecałe 12 punktów na mecz, nadal jest daleki od formy, jaką prezentował w mistrzowskim sezonie. Jasne, to mógł być jednorazowy wystrzał, ale ta obecna wersja Wigginsa, to chyba jego najgorsza wersja w karierze. Problemy poza boiskiem? Możliwe. Oceniam tylko to, co widzę na parkiecie. Jonathan Kuminga i Moses Moody nie są zadowoleni ze swojej roli w rotacji Warriors, a my o tym wiemy z mediów. Pomyśl, ktoś chciał, żeby ten ich stan ducha wyciekł do mediów. A skoro tak, to znaczy, że nie jest za dobrze w tej szatni. Steve Kerr mówi, że jego drzwi zawsze są otwarte, że można przyjść i rozmawiać. Czyżby? Kim ja jestem, żeby wchodzić w kompetencje wielkiemu Kerrowi, ale oglądasz sobie mecz Warriors, widzisz dobrze grającego Kumingę, który na drugą połowę danego meczu nie wychodzi, albo wychodzi śladowo.
Jak dobrym trenerem jest Steve Kerr? Pamiętam, jak przed sezonem 2014-15 Kerr rozmawiał równolegle z Warriors i Knicks. Do Nowego Jorku kusił go sam Phil Jackson. Ciekawie byłoby zobaczyć alternatywny scenariusz, w którym Kerr bierze tamtych Knicks. Ja nie stawiam żadnych tez odnośnie coachingu Kerra, ale od lat, z uporem maniaka, powtarzam, że jesteś tak dobrym trenerem, tak dobrze wyglądasz, jak dobrych masz zawodników. Pod nieobecność Kerra, swego czasu Luke Walton robił z Warriors cuda. A potem poszedł do Sacramento Kings i cuda się skończyły.

– Osobna robaczywka dla Draymonda Greena. Pierwsza za bestialskie uderzenie Nurkica. Poprzednie robaczywki napisałem dzień po tym wydarzeniu, więc musiałem czekać do kolejnych z oceną tej sytuacji. Tam zresztą nie ma czego oceniać. To nie była koszykówka. Robaczywka za tę jego chorą filozofię, według której Green nie przeprasza za rzeczy, które celowo robi na boisku. Nurkica przeprosił, bo go uderzył, ale nie chciał, chciał tylko się uwolnić (?), pokazać sędziemu, że Nurk faulował (?). Nie wiem, ale irytujący jest ten pseudointeligencki bełkot powtarzany już od lat.
Kolejna robaczywka za granie kartą litości, którą przychodzi mu grać niemal za każdym razem, gdy zrobić coś głupiego, albo brutalnego, albo brutalnie głupiego. Wczoraj zdradził, że rozważał zakończenie kariery, ale Adam Silver mu to odradził. Jestem przekonany, że do spotkania i rozmowy doszło. Może nawet, w żartach, Green powiedział, że chyba czas kończyć karierę, a Silver, odpowiadając na żart, powiedział coś w stylu, no co Ty? Ale wątpię, żeby ta wymiana, w tym fragmencie, nosiła znamiona poważnej. To zresztą aż tak ważne nie jest. Ważne jest to, że Green kolejny raz robi z siebie ofiarę, podczas gdy to on jest agresorem.
Wiesz, jaki był wieloletni problem? To niektórzy przedstawiciele amerykańskich mediów, paru byłych graczy, trochę też Kerr, wyhodowali sobie przez lata takiego potwora. Gdy Green coś robił, był w szerokiej skali potępiany, ale… zawsze było jakieś ale. Kochani, daleko szukać nie trzeba. Green zdeptał Domantasa Sabonisa podczas ostatnich play-offów. No tak, ale Litwin zrobił wcześniej to i to. Sprawdźcie sobie, tak było. Tamto nadepnięcie nie ma żadnego usprawiedliwienia. Tam samo, jak kopanie Stevena Adamsa lata temu. Tak samo, jak wiele innych występków Greena, które w mniejszym lub większym stopniu, były usprawiedliwiane, gdy się działy.

Dwight Powell. Kyrie Irving stracił prawie miesiąc rozgrywek po tym, jak na jego stopę zwalił mu się kolega z drużyny Dwight Powell. Ładny mi kolega. Powell nie miał żadnych szans zebrać piłkę. Nie wiem więc, po co po nią skakał. Ta absencja Irvinga, to był najmniejszy wymiar kary. Mogło skończyć się dużo gorzej. Polecam wyszukać, jak Powell skacze sobie w korytarzu przed jakimś meczem i nagle wali głową w futrynę. Tak, z tego typu człowiekiem mamy tu do czynienia.

Nike. Potrzebuję, żeby ktoś mi to wyjaśnił od strony biznesowej. Z innych stron też w sumie. Chodzi o buty z linii Nike Kobe. O ich dostępność, a raczej niedostępność. W ostatnim miesiącu wychodziły czerwone „szóstki”, w tym czarne „czwórki”. Udało Ci się kupić? A no właśnie. Mi też nie. But nie był tani, bo jego rynkową wartość zawieszono na poziomie ponad 800 polskich złotych. Nie pierwszy już raz, tak zwany „drop”, skończył się, zanim właściwie się zaczął. W dosłownie kilka minut cały nakład był wyczerpany. Pytam więc głośno jaki interes ma marka Nike w tym, żeby modele te wypuszczane były w bardzo limitowanej liczbie? Duża część nabywców decyduje się potem swoje pary odsprzedać z dużym zyskiem. Podkreślam – wokół butów z linii Nike Kobe (zresztą nie tylko tych, niestety) wytworzył się swoisty, bardzo chory, rynek wtórny. Ludzie kupują te buty tylko po to, żeby je sprzedać. Już następnego dnia, można dostać za nie dwukrotność ceny rynkowej. To jest dla Ciebie normalne? Bo dla mnie nie. Ludzie z Nike przecież dobrze o tym wiedzą.
Dla mnie to jest tylko but do koszykówki. Nic więcej. But do grania w koszykówkę. Znakomity but do grania w koszykówkę. I Kobe Bryant, jego postać i pamięć o nim, nie mają tutaj nic do rzeczy. Bo gdyby chodziło tylko o sentyment za zmarłym graczem, gdyby marka Nike starała się w jakiś pokręcony sposób oddać mu cześć (ze wszech miar nie kupuję i nie zgadzam się z tym argumentem, jeśli ktoś chce go podnieść, ale muszę dopuszczać jego istnienie), to maleńka część mnie powiedziałaby OK, rozumiem, nie zgadzam się, nie rozumiem, ale częściowo rozumiem tę zwyrodniałą filozofię. To znaczy, dopuszczam jej istnienie, bo w gruncie rzeczy, nie rozumiem.
Ale wiesz, co jest tutaj najgorsze? To, że tak po prostu, te buty są znakomite do uprawiania tego sportu. I tyle. Gdyby zdjąć z nich „Kobe” i wstawić „cokolwiek”, to te buty nadal by się obroniły. I to jak! To nie jest przypadek, że wielu zawodowych koszykarzy, gra obecnie w butach z linii Nike Kobe. Swoją drogą, nie przypominam sobie, żeby w okresie mojego interesowania się NBA, a liczy sobie ono już parę dekad, było tak, że ogromna liczba zawodników gra w butach, które są produkowane tylko dla nich, a dla regularnych ludzi są one oficjalnie niedostępne. Dlatego tak są one pożądane. Bo są tak dobre. Oczywiście efekt Mamby tylko to wszystko potęguje. Z buta, którego produkcja nie przekracza kilku, może kilkunastu dolarów, produkt ten sprowadza się do rangi jakichś pierniczonych relikwii świętych i patologia goni patologię. To nie jest normalne, żeby płacić za buty do koszykówki po kilkaset euro. Naprawdę nie jest. Te buty są świetnie, ale nie są 500 euro świetne.
Pytam więc głośno raz jeszcze, jaka filozofia przyświeca istnieniu takiego, a nie innego systemu dystrybucji i promocji tych butów? Po tym, jak Vanessa Bryant za pierwszym razem nie dogadała się z Nike, za drugim, gdy już się dogadała, dostępność tych modeli miała być czymś, co (miało być) dla niej ważne. Na mistrzostwach świata pytałem o to Tyrese’a Haliburtona. Rozmawialiśmy sobie o butach, bo gracze kadry USA dostali po trzy pary butów Nike Kobe w barwach USA. Zapytałem co sądzi o tym, że „Kobeny” nie są dostępne dla zwykłych ludzi. Uśmiechnął się i odpowiedział wymijająco. Nie wiem czy spodziewałem się czegoś więcej po graczu ze stajni Nike, który być może niedługo dostanie własny model buta. Do rozmowy dołączył się Jaren Jackson Jr. Jego zdaniem buty Kobe słusznie są trudne do dostanie, bo są, cytuję…fire! I weź tu gadaj z nimi. Powiedzą Ci prawdę, jak się pomylą. Nie chwycą za dłoń, która ich karmi.

Incydent z LeBronem. Chodzi o incydent z Ime Udoką. Napisałem „dwa słowa” w tej sprawie. Brzmią one tak: „LeBron dobrze wiedział, że w tej części boiska obaj będą dobrze słyszalni. Widząc więc, że Udoka lekko się zagotował, wciągnął go do gry i osiągnął swój cel. „We’re all grown men, that b*tch word ain’t cool” – odpowiedział LeBron tak, jakby on nigdy nie używał „brzydkich słów”.Scena jak ze słabego serialu, a stojący i słuchający tego wszystkiego sędzia tylko dodaje groteski całemu „zajściu”. Bez kamer i bez sędziego nie byłoby tematu do „analiz”. Nothing to see here. Zapraszam się rozejść.” – koniec cytatu. Z jakiegoś powodu niektórzy odebrali to jako mój atak na LeBrona oraz obronę Udoki. Ciekawa interpretacja. Szkoda, że nietrafiona. I to jak bardzo.
Gdzie tam jest krytyka LeBrona? Jest dokładnie odwrotnie! Ale zaserwują Ci to poziom niżej, odtłuszczone, bez glutenu i kwasów trans. Słuchaj – „LeBron jest super inteligentny. Dobrze wiedział, że w tej części boiska obaj będą dobrze słyszalni. Przez media, kibiców i sędziów. Widząc więc, że Udoka lekko się zagotował, wciągnął go do gry i osiągnął swój cel. Skompromitował go i ośmieszył, a sam pokazał się w tej scence, jak spokojny, roztropny pan James. Równie dobrze, to mogła być jakaś przypowieść biblijna. LeBron przeczytał Udokę jak elementarz i zagrał z nim w szachy pionkami do warcabów. Bo jest inteligentny, potrafi trzymać emocje na wodzy – o tym za mało się mówi w kontekście jego kariery. A Udoka? Wyszedł na chama i prostaka. Tyle analizy do analizy. Nie ma za co. Mam nadzieję, że pomogłem.

All-Star Game i piętnastu graczy. Dużymi krokami zbliża się Mecz Gwiazd, a wraz z nim trwający już ładnych parę lat „problem”, dlaczego do tego wydarzenia powoływana jest dwunastka, nie piętnastka graczy. Jakby było piętnastu, to też byliby wielcy pominięci i pojawiłby się pomysł, czemu nie 16 czy 17 graczy, skoro to mecz pokazowy, promujący NBA. I tak dalej i tak dalej. Po co nam to?


* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.