Siedzieliśmy z kumplem u mnie na chacie. To była późna jesień 2003 roku, może 2004, nie pamiętam i nie jest to tak istotne dla tej historii. Godzina też była późna. Oglądaliśmy mecz Celtics-Spurs i jedliśmy orzechowe wafle w mlecznej czekoladzie. Liga NBA oficjalnie, po paru sezonach niebytu, wróciła pod polskie dachy. Znakiem czasu było to, że już nie w darmowej, szeroko dostępnej TVP, już nie z Włodzimierzem Szaranowiczem, a w płatnym C+ z Wojciechem Michałowiczem. Ta kilkuletnia wyrwa pochłonęła wielu moich kolegów. Twoich pewnie też. Tylko nieliczni wrócili do NBA, tylko nielicznym chciało się przez ten nieludzki okres banicji żyć w podziemiu. Raczkujące streamy w nie za szybkim internecie, w większości z chińskim komentarzem, w większości w kalkulatorowej rozdzielczości nie były zbyt atrakcyjnym produktem. Zdarzało się też wstawać w nocy i śledzić tekstowe play-by-play. Ale to było zarezerwowane tylko dla szaleńców. Nie wspominam nawet DSFu, bo gdy był, był luksusem, ale z tego co pamiętam w ostatniej fazie nawet i na solidnego Niemca nie można było liczyć. Z C+ w domu wróciliśmy na salony. Nie każdy go miał, dlatego w moim domu dość często odbywały się posiedzenia z NBA. Pamiętam, że na tę pierwszą noc otwarcia rozgrywek 2003-2004 przyszło do mnie dwóch najlepszych kumpli (nadal nimi są). Moja mama pościeliła nam w „dużym” a my, poważni studenci, na tę noc wylądowaliśmy pod jedną kołdrą. Magiczne czasy, magiczne chwile. Recz jasna nie ze względu na spanie pod jedną kołdrą.
Wracając do tamtego wieczoru z Celtics i Spurs. Nie lubiliśmy wtedy Ostróg. W owych czasach Spurs byli drużyną dla tych staruchów, którzy mieli po 28+ lat, którzy pamiętali koszykówkę, której my nie pamiętaliśmy. Gdzieś tam podświadomie czuliśmy, że jest jakiś ważny powód, dla którego cenią te wszystkie chore schematy Popovicha, że najprawdopodobniej my nie do końca je rozumiemy, ale oczywiście nigdy głośno tego nie powiedzieliśmy. Oficjalnie oni byli dziadkami a my byliśmy cool.
No i ci nudni Spurs przyjechali do Bostonu. Młodzi Duncan, Parker i Ginobili. A z nimi, jak to w Spurs, jakieś Neterovicze, Boweny, Marksy i tego typu kreacje.
Celtics byli wtedy ligowym przeciętniakiem. M.in. Walter McCarty, Jiri Welsch, Eric Williams i również ten słynny w Polsce Jumaine Jones. Słynny bo rokrocznie Magazyn Magic Basketball usiłował nam wmówić, że jest on Gruzinem, błędnie tłumacząc fakt, że ten studiował na uniwersytecie w stanie Georgia.
Wśród nich on – młody Paul Pierce.
Spurs, oczywiście bez większych kłopotów roznieśli wtedy Celtów w ich własnej hali. Tak, jak podopieczni Popa nie mieli problemów z wypracowaniem dużej przewagi, tak Pierce nie miał problemów z rozmontowywaniem ich żelaznej obrony. Co rzut, to kosz. Co minięcie, to obrońca za nim. Jedliśmy te orzechowe wafle w mlecznej czekoladzie i dziwiliśmy się czemu ci durnie nie podają mu piłki w każdej akcji, czemu jakieś wynalazki oddają bezsensowne rzuty, podczas gdy młody, głodny gry talent, stoi i patrzy.
Grę Pierce’a polubiłem od samego początku, od jego przyjścia do NBA w tym skróconym o lockout sezonie 1999. Bezbłędny technicznie, wręcz majestatyczny w swoich ruchach. Może nie najszybszy, ale zawsze tam, gdzie chciał by zrobić to, co musiał. To była czysta przyjemność patrzeć, jak tańczył z piłką, która zdawała się być przedłużeniem jego dłoni. Świetny, charakterystyczny rzut po zatrzymaniu, którym wygrał wiele meczów. Niemożliwy do krycia. Byłeś za blisko – mijał. Dałeś mu centymetr za dużo – karcił rzutem. Dla mnie poezja. Choć pamiętam, że moi koledzy, fani Lakers, żartowali z jego spowolnionego tempa i sporego tyłka. W ich ustach to jednak był komplement bo pamiętaj – nikt nie żartuje, nikt nie rozmawia o słabych, nieistotnych graczach. Bali się. W 2008 mieli powody, w 2010 mieli swój słodki rewanż a ja nadal uważam, że Celtics w tamtym składzie byli o zdrowe kolano Garnetta i/lub zdrowie kolano Perkinsa od dwóch a już na pewno jednego dodatkowego tytułu.
Pierce zostawił wszystko na parkiecie. Po 19 latach gry w jego baku nie było już ani kropli. To było tak widoczne w tym sezonie. Te spracowane nogi już tak bardzo go nie niosły. Dał radę wystąpić tylko w 25 meczach. Może mógł w ogóle go nie grać, może mógł skończyć rok czy dwa lata temu. Nie wiem. Ja tam nie należę do tych, którzy dają sobie prawo do wysyłania ludzi na emerytury i mamrotania o legacy. Nikt mu nie odbierze wielkich 14-15 lat w NBA. Nikt mu nie odbierze 2008 i wielu innych kamieni milowych.
W ten niedzielny wieczór, kiedy Clippers i Jazz grali po raz ostatni w tegorocznej serii a Paul po raz ostatni w swojej pięknej karierze, dla mnie historia zatoczyła koło. Już bez orzechowych wafli w mlecznej czekoladzie, już nie u mnie na Makowej w Świdniku, a gdzieś na małej wyspie między Szwecją a Finlandią, ale cały czas z tym samym kumplem, z którym patrzyliśmy jak wtedy lata temu, dziurawi obronę Spurs, byliśmy świadkami jak rośnie jego gwiazda, tym razem widzieliśmy jak gaśnie i odchodzi po raz ostatni. Żegnaj Paul! Ten sport będzie za tobą tęsknić.
Nie zasypię na koniec liczbami z jego kariery. Te znajdziesz w sieci. Alternatywne liczby wyglądają tak – 11 ciosów nożem, rozbita na głowie butelka we wrześniu 2000 roku pod jednym z bostońskich klubów. Potem poważna operacja. Tej historii mogło w ogóle nie być. Ale była i była piękna.
Trochę już mnie znasz. Wiesz, że nie przepuściłbym okazji, żeby się pochwalić tym zdjęciem…