Jak przetrwać All-Star Weekend. Poradnik dla narzekających

Benjamin Franklin powiedział kiedyś: „Na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki.”. Ja bym do tego dorzucił jeszcze narzekanie na Weekend Gwiazd w NBA, z podkreśleniem konkursu wsadów oraz niedzielnego mecz głównego. Szczerze powiedziawszy, ten rokrocznie rozżalony, zawiedziony, naburmuszony, obrażony internet zaczyna mnie śmieszyć, żeby nie użyć gorszych słów. Pomogę Wam zmienić to niezdrowe nastawienie. W przyszłym roku (może) inaczej spojrzycie na tę imprezę.

Włączcie logiczne myślenie.

Prześledźcie sobie historię Weekendów Gwiazd z ostatnich dwóch dekad. Sprawdźcie które z nich zapisały się złotymi literami w kronikach ligi. Zrobię to za Was – Był to rok 2000 i Vince Carter, oraz rok 2016 i Zach LaVine oraz Aaron Gordon. Tylko tyle? Tak, tylko tyle. Na przestrzeni ostatnich 20 lat widzieliśmy tylko dwa konkursy wsadów, które w całości stały na historycznie wysokim poziomie. Między rokiem 2000 a 2016 było jednak dość sporo wsadów, które zapamiętaliśmy pojedynczo. Sporo z nich mogło gdzieś Wam umknąć w gąszczu narzekania i marudzenia na te, które faktycznie najlepsze nie były. Więc tak historycznie, logiczne, w oparciu o rachunek prawdopodobieństwa, Wasze nastawienie, oczekiwania, że co roku będą dziać się cuda, jest bardzo, bardzo naiwne.  

Problemem są sami kibice.

Wiele lat temu kupowałem magazyny o grach komputerowych. Każdego roku, recenzja gry NBA Live dostawała minusy za „brak oryginalności.”
I wtedy ja wyobrażałem sobie piszącego te teksty nieogolonego, pryszczatego grubasa w samych gaciach, który siedzi na wyświechtanej kanapie, pełnej resztek jedzenia. Co roku dostajesz grę, w której… grasz w koszykówkę NBA. Sezon regularny, play-offy, kariera, trening i tak dalej. Co roku dostajesz minimalnie lepszą grafikę, inną ścieżkę dźwiękową, zaktualizowane ratingi graczy. Czego więc k…a  chciałeś więcej? Lotu w kosmos ulubionym zawodnikiem? Motywu wędrówki? Nie wiem do dziś. Wybacz mój język. 
Takie niestety mamy czasy, że ludziom bezpieczniej jest coś skrytykować lub obśmiać, niż powiedzieć o czymś z sympatią i uznaniem. Krytykowanie stało się formą betonowania własnej strefy komfortu. Kiedy ostatnio słyszeliście od znajomych, że widzieli dobry film, czytali dobrą książkę, słuchali dobrej płyty? Jeśli coś Ci się podoba i o tym mówisz, to jednocześnie pokazujesz swoją słabość. W to miejsce będzie można Cię zaatakować a Ty się nie obronisz, bo już wcześniej opuściłeś gardę. Dlatego bezpieczniej jest powiedzieć o czymś, że jest słabe, kiczowate, nic nie warte. Powiesz, że coś jest dobre, to narazisz się na żarty, że niewiele trzeba, żeby trafić w Twój niewyszukany gust. 

Profesjonalni dunkerzy zakrzywili Wasz obraz patrzenia na wsady.

Schowajcie to swoje zdegustowanie i przestańcie marudzić, że już wszystko widzieliście. Robienie wsadów piłki do kosza, od ładnych paru lat, stało się wyspecjalizowaną profesją, odrębną odnogą czegoś z pogranicza koszykówki, gimnastyki i lekkoatletyki. Ci ludzie żyją z robienia wsadów. Ci ludzie ćwiczą na co dzień siłę, skoczność oraz kreatywność. Ci ludzie regularnie biorą udział w konkursach i pokazach. Oni muszą być coraz lepsi we wkładaniu piłki do kosza, bo tego wymaga konkurencja. Sen z powiek spędza im wymyślanie nowych trików i ich udoskonalanie. Poprzeczkę trudności i atrakcyjności ewolucji wykonywanych w powietrzu, zawieszają, nomen omen, coraz wyżej. Doceniam ich, podglądam, nierzadko zachwycam się ich pomysłowością i fizycznością. Tylko, że ja, dzięki  profesjonalnym dunkerom, jeszcze bardziej potrafię docenić to, co robią zwykli koszykarze, którzy na co dzień muszą szkolić swoje rzemiosło, a niejako przy okazji, wysoko skaczą. Gerald Green mógłby być profesjonalnym dunkerem, gdyby chciał. A czy Twój ulubiony dunker mógłby zagrać w NBA? Nie sądzę. U mnie tak to wygląda i tak to na mnie działa.

Kiedyś to było, a teraz to nie jest.

Żal mi fanów NBA wychowanych na lidze lat 90′ poprzedniego wieku (sam się do nich zaliczam), którzy nie mogą przestać żyć przeszłością. Kiedyś 24 gwiazdy w jedynym miejscu, to faktycznie było coś. Dziś w ligowym meczu, dajmy na to, Warriors-76ers, możemy zobaczyć aż dziesięciu obecnych, lub byłych All-Starów. Więc siłą rzeczy nieco inaczej patrzymy na skupiska gwiazd.

Weekend Gwiazd to niby impreza dla kibiców, ale jak tak na to patrzę z boku (w 2016 na własne oczy), to powiedziałbym raczej, że w ostatnich latach przeistacza się to w event dla zawodników. W czasach, kiedy możemy śledzić każdy ich ruch. W czasach, kiedy mamy całodobowy dostęp do ich platform społecznościowych, tracimy gdzieś tę mgiełkę tajemniczości, która towarzyszyła tamtym gwiazdom. Być może znakiem czasów jest też to, że obecne gwiazdy bardziej, niż skoczyć sobie do gardeł na pakiecie w niedzielnym meczu o nic, wolą wspólnie poimprezować przez te 2-3 dni, a widowisko kończące weekend, przejść przede wszystkim bez kontuzji, małym nakładem sił. Nie mam o to do nich żalu. Moje życie nie zyskałoby, gdyby Mecze Gwiazd stały pod znakiem obrony. Tak samo, jak niczego nie tracę w związku z tym, że w gruncie rzeczy sprowadziło się to rzucania z dystansu i luźnego dunkowania. I don’t care!    

Dobra rada.

Obniżcie poprzeczkę swoich oczekiwań. Nie bądźcie jak ten wyświechtany grubas z kanapy, który skacze po telewizyjnych programach i szuka rozrywki, której nigdy wcześniej nie widział, która łechtałaby jego próżność. No dalej, zabawiaj mnie! Za rok skupcie na tym co było dobre, a nie na tym, co było słabe. Wróćcie jeszcze raz pamięcią do tego ostatniego weekendu. Tylko tym razem mniej roszczeniowo. Kilka niezłych prób Dialo, Smitha Jr’a. Ciekawy pierwszy wsad Collinsa i Bridgesa. Zapomnijcie o papierowych samolotach. Po co Wam to? Skills Challenge był dobry! Konkurs trójek był emocjonujący i stał na bardzo wysokim poziomie. Danny Green zdobył 23 punkty i nie przeszedł dalej. Tak na to patrzcie.W oczekiwaniu na monumentalne wydarzenia i niezapomniane przeżycia, gubicie te wszystkie małe, fajne rzeczy, których w życiu pełno, jak dobrze się rozejrzeć. Zamiast żyć od 2000 do 2016, dobrze jest umieć  zadowalać się tym, co pomiędzy. A było czym. Mimo wszystko.


* Ten tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet. Opublikowany został tam tydzień temu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.