Projekt NBA – Kronika z wyprawy. Cz. 2

Przed Wami druga część kroniki z wyprawy do USA na mecze NBA i nie tylko. Oddaję głos panu Leszkowi Spychale, nestorowi bolesławieckiej koszykówki, uczestnikowi Mistrzostw Świata w koszykówce oldboyów w Brazylii (2011), wicemistrzowi Akademickich Mistrzostw Polski w koszykówce (1977). 

 

Dzień drugi – poniedziałek, 30.01.2017

Pobudka, wstajemy i nie ma marudzenia. Perfidny plan na niedzielę pakujący towarzystwo w kierat zwiedzania. Na pierwszy ogień Wyspa Pelikanów zwana z hiszpańska Alcatraz to najsłynniejsze niegdyś więzienie stanowe w USA. Owiana licznymi legendami „The Rock”, bohaterka wielu filmów akcji. Choćby mojego ulubionego „Twierdza” z Seanem Connery i Nicolasem Cage’em. Położona niemal w środku zatoki, wyspa wydawała się idealnym miejscem na więzienie o zaostrzonym rygorze. Bez szans na ucieczkę. A może jednak? Chyba nie ma takiego miejsca odosobnienia na świecie, z którego by nie było choćby jednej próby ucieczki. Alcatraz nie stanowi w tym temacie odstępstwa, z tym że akurat tutaj mamy do czynienia z wyjątkowo skrupulatnie obalaną przez władze legendą. Miałby runąć pielęgnowany mit więzienia z którego nie ma szansy na skuteczną ucieczkę? Nigdy w życiu. Wśród mniej i bardziej wyrafinowanych prób zdecydowanie wyróżnia się wydarzenie z 1962 roku. Trójka więźniów wydostała się z cel, zostawiając w nich śpiące w łóżkach kukły. Dziewięć miesięcy później, w pierwszy dzień wiosny 1963 roku więzienie zamknięto.

Od tego czasu „Skała” jest obiektem turystycznym. Atrakcja w zasadzie darmowa, wstęp wolny, czas pobytu nieograniczony. Jak nie w Ameryce, nastawionej na biznes i zarabiającej na czym się da. Aż nie do wiary, że nie serwuje się usług hotelowych w oryginalnych więziennych celach. Podejrzewam, że za możliwość spędzenia nocy za kratami w spartańsko wyposażonej celi wielu szaleńców zapłaciło by niezłą kasę. W celi, w której swój wyrok odsiadywał Alfonso Capone, rezerwacje zapewne trzeba by było robić z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. I za ekstra dopłatą. Nie do końca jednak Amerykanie odpuścili zarabianie na Alcatraz. Jedynym sposobem dostania się tam jest prom, a ten już kosztuje. Prom odpływa z Alcatraz Cruises przy nabrzeżu Pier 33. Bilety trzeba kupić ze sporym wyprzedzeniem, latem nawet ponad 10 dni wcześniej. I tu właśnie objawia się cała moja perfidia. Jeszcze w Polsce specjalnie zamówiłem bilety na 9:10, więc trzeba było dość wcześnie wstać, by zdążyć. Nie dam im za długo się wylegiwać w łóżkach w myśl powiedzenia „nie śpimy, zwiedzamy”.

Niech się cieszą chłopaki, że nie zabukowałem promu na pierwszy kurs, na 8:30. O dziwo udaje się wybrać dużo wcześniej, więc zaliczamy po drodze Fisherman’s Wharf, nabrzeże z wylegującymi się morsami. Idziemy oczywiście piechotą (ach te parkingi…). Jeszcze jedna dobra strona lokalizacji naszego hostelu, wszędzie blisko na nogach. Cieszymy się, że akurat w nim rzuciliśmy kotwicę. Przepiękny, choć nieco chłodny i wietrzny poranek. Nasz pierwszy wspólny na wyprawie. Łapiemy poranne kalifornijskie promienie słońca, zapowiada się ładny dzień. Jeszcze w kraju sprawdzaliśmy prognozy pogody na wszystkie nasze etapy podróży. Wyglądało na to, że wszędzie będzie sprzyjająca. Z nabrzeża oglądamy najsłynniejszy chyba most na świecie, Golden Gate. Jeszcze dziś się po nim przejedziemy a potem przejdziemy. Najpierw jednak spacer w kierunku promu i ruszamy w rejs. Budząca tak wiele emocji wyspa rośnie w oczach. Dobijamy do brzegu, jak niegdyś transport kolejnych partii więźniów. United States Penitentiary wita przybyły tłum nowych gości dość chłodno. Tu na wyspie wieje jeszcze bardziej, to jednak styczeń. Wchodzimy do bloku głównego, przechadzamy się wzdłuż cel. Ciekawostką jest, że korytarze mają nazwy jak ulice. Michigan Avenue? Dlaczego nie. Podążamy w kierunku najsłynniejszych cel. Nadal leżą w nich w łóżkach kukły uciekinierów, a z otworów po wyrwanych kratkach w ścianach zionie ciemność. To nimi właśnie wydostali się Frank Morris i bracia Anglinowie. Praca nad tymi otworami musiała trwać miesiące. Jak to możliwe, że strażnicy niczego nie zauważyli? Przecież bywały wyrywkowe kontrole cel! Oglądamy też celę nr 181, w niej właśnie większość ze swego wyroku odsiedział osławiony chicagowski gangster, Al Capone. 



Patrzymy na te cele, gorzej wyglądają chyba tylko więzienia w Ameryce Środkowej i w Azji. Niewyobrażalna surowość pomieszczeń, ciasnota, jak można było tam wytrzymać? Nic dziwnego, że gnębiony przez współwięźniów Capone dostał tam obłędu. Więzienna stołówka. Jeszcze wisi tam ostatni jadłospis, chleb, mleko, jajecznica i w drogę. Do innych więzień na resztę odsiadki. Ciekawe jak wyglądała ta ewakuacja. To musiała być misterna pod kątem logistyki operacja. Na wielu filmach naoglądaliśmy się jak się odbija więźniów podczas transportów. Tu chyba poszło bez niespodzianek. A przynajmniej nic o nich nie wiadomo. I tylko niedawno emitowany na Discovery Channel serial sugeruje coś innego. Może jednak? Amerykanie lubią się przechwalać wszelkimi, nawet najdrobniejszymi sukcesami. O porażkach wolą milczeć, to raczej pilnie strzeżone tajemnice.

Jeszcze tylko zdjęcia w otwartych celach-izolatkach, zaliczamy więzienny spacerniak (zdjęcia, a jakże), obchód wokół wyspy i też się ewakuujemy. Plan na dziś jest dość napięty.

Wychodzimy z portu i obieramy kurs na Lombard Street. Prowadzi nas niezawodny wujek Google i jego mapy. W sumie nie tak daleko, ale to miasto jak pisałem to wzgórze na wzgórzu. Pokonujemy setki schodów w górę, w dół. Ulica za ulicą w pełnym słońcu. Pogoda znakomita nawet jak na Frisco, jest coraz cieplej. Kolejny raz zaskakuje nas Sobol. Tylko on mógł wypatrzeć, że miotający się przy swoim starym Fordzie Latynos ma na sobie czapeczkę, firmową Golden State Warriors. Krótki targ i za kilka baksów wełnianka ląduje na głowie Sobola. W niej już jest jakby mniej łysy. Pamiątkowe zdjęcie i dalej pod górkę na kolejne schody. Wreszcie docieramy. Na mapie fragment tej ulicy zaznaczony jest jak przyczajony przed atakiem zwinięty grzechotnik. Ale mapa nie pokazuje dlaczego. Teraz to widzimy. Pierwsze skojarzenie przywodzi na myśl trasę slalomu narciarskiego. I to chyba oddaje sedno tego miejsca. Wszystkie tutejsze ulice mają mniej lub bardziej strome zjazdy i podjazdy. Gdzie, jak nie w San Francisco znajdzie uzasadnienie zamiłowania Amerykanów do automatycznej skrzyni biegów. Doświadczamy tego sami. Jedna z ulic, którą jechaliśmy byłaby nie do pokonania z ręcznymi biegami. Kilkaset metrów poprzecinane ulicami z pierwszeństwem. Wszędzie znaki stopu, więc ruszanie pod górę naprawdę nie jest łatwe. Nasze europejskie samochody nie dały by rady. Jesteśmy tego pewni.

Ale to co zobaczyliśmy tutaj, na Lombardzie przeszło nasze wyobrażenia. Wyjątkowa stromizna ulicy w pełni uzasadnia slalomowy charakter tej trasy. Pniemy się pod górę i wmieszani w grupy fotografujące to zjawisko też robimy sobie zdjęcia. Jest wczesne popołudnie i grzeje coraz mocniej. Rozbieramy się do samych koszulek, ulga. Jeszcze tylko fotki i do hostelu. Trzeba się posilić przed drugą częścią dnia. No właśnie.. jedzenie. Wracają moje demony z przeszłości. Wielokrotnie bywałem pytany, czy skoro tak lubię jeździć do USA, czy chciałbym tam żyć na stałe. Nigdy w życiu! A powodów jest wiele. Od może niezbyt popularnego wśród dzisiejszej młodzieży stwierdzenia, że „urodziłem się w Polsce i tu jest moje miejsce” po argument, że dłuższy pobyt groziłby mi śmiercią głodową. Nie, oczywiście że nie z powodów finansowych. Na chleb zawsze wystarczy, jeśli się miało na bilet. Problem w tym, że nie ma tego chleba gdzie kupić. A jak już jest, to w ogóle to nie przypomina to naszego pieczywa. Kupujemy w pierwszym napotkanym sklepiku chleb, straszliwie miękki, zapakowany w worek foliowy. Ohydny, słodkawy smak. Spróbujcie sobie kiedyś placek drożdżowy z wędliną, a będziecie mieli zbliżone odczucie tego, co my jedliśmy. Alternatywę stanowią fast foody, ale na krótko. Jak ten naród amerykański sobie radzi z odżywianiem? Nie mam bladego pojęcia, ale efekty widać na każdej ulicy. Czasem wydaje się, że otyłość traktują jako powód do dumy.

Te dwa tygodnie jakoś pod kątem kulinarnym wytrzymamy, ale tęsknota za prostą polską kuchnią będzie narastać z każdym przeżytym tutaj dniem coraz bardziej. Słodki chleb… obrzydlistwo, oddam pół królestwa za schabowego z kapustą. Nooo…., może coś w okolicach kilku dolarów. Temat jedzenia powróci jeszcze nie raz.

Czas na drugi hit, najsławniejszy w świecie chyba most. Monumentalny Golden Gate. Niewiele jest miejsc na świecie bardziej rozpoznawalnych. W moim prywatnym rankingu ten most stawiam na pierwszym miejscu wraz z figurą Chrystusa Odkupiciela na Corcovado w Rio de Janeiro. W obu tych miejscach miewałem te rzadkie chwile wzruszenia, że oto jestem w miejscu unikatowym, wyjątkowym. Wystarczy zdjęcie i każdy wie o co chodzi. Dorównuje im chyba wagą jeszcze tylko Chiński Mur. Może nastąpi zmiana w rankingu, gdy go zobaczę?

Nie sposób go nie zauważyć z mijanych po drodze wzgórz. Widać go było także znakomicie z Alcatraz. Wybudowany i oddany do użytku w 1937 roku, jego powstawanie mógł śledzić Capone. Wielokrotnie zniszczony komputerowo podczas hollywoodzkich superprodukcji, choćby w Genezie Planety Małp, stoi nadal dumnie na swoim miejscu. Długości 2737 metrów gigantyczny, rozpostarty na dwóch potężnych, 208-metrowych pylonach. Rozwieszony miedzy nimi na linach połączył San Francisco z hrabstwem Marin na północnym brzegu cieśniny. Fantastyczny widok z daleka. Te liny z bliska to już nie liny. To potężne rury, w których środku są setki plecionych lin , które razem są w stanie przez 200 lat podtrzymać przęsła. Na tyle lat bowiem mimo sejsmicznego charakteru terenu obliczono jego wytrzymałość. Ulubiony przez samobójców i różnej maści maniaków chcących w ten, czy inny sposób zapisać się w historii mostu. Tyle że trudno być kimś wyjątkowym wśród ponad 2000 ofiar śmiertelnych. Cóż, ich problem, ich śmierć.

Jedziemy na Vista Point. To jedyny bezpłatny parking w San Francisco. Chyba tylko dlatego, że po drugiej stronie zatoki. Przejeżdżamy przez most i bez problemu parkujemy. Czas na spacer. Pokonanie mostu w dwie strony na piechotę może zająć 3-4 godziny, w zależności od częstotliwości postoju na zdjęcia. Teraz dopiero widać, jaki to kolos. Spojrzenie w górę spod pylonu może przyprawiać o zawrót głowy. Próbuję sobie wyobrazić pracowników tam na szczycie podczas budowy. Moje poczucie równowagi przeżywa przez chwilę drobny kryzys. To nie na moje nerwy. Podobnie działa na mój błędnik słynne zdjęcie „Lunch na belce” wykonane pod koniec lat 30-tych na budowie Rockefeller Center w Nowym Jorku. 

Idziemy dalej. Do środka mostu jeszcze sporo drogi. Mijają nas rowerzyści, wszędobylscy Japończycy. Otwarta przestrzeń to i tu trochę wieje. W oddali Alcatraz, wspomnienie poranka. Wreszcie docieramy do połowy mostu. Podpieramy w najniższym miejscu potężną rurę z linami. Pod nami przepływa barka z setkami kontenerów. Maleńka z góry, maleńka w porównaniu z mostem, w porównaniu z tą wielką, piękną zatoką. Jedziemy na drugą stronę, już nad Pacyfikiem. Na Golden Gate View Point. Oglądany z drugiej perspektywy, w promieniach zachodzącego słońca znów jest niewielki z tej odległości, ale jeszcze piękniejszy. To nasze ostatnie na niego spojrzenie, chwilo trwaj…



Wracamy do Frisco. Czujemy ten dzień mocno w nogach. Mam już tak dość chodzenia, że przez chwilę zastanawiam się kto mnie zaniesie do hostelu. Na szczęście dochodzimy do wniosku, że jedziemy powtórzyć kolację do China Town. To znakomity pomysł, bo droga powrotna wiedzie pod górę, a jakże. Wsiadamy do unikalnego w skali światowej Cable Car przy nawrotce na Market Street. Pojęcie europejskiej pętli tramwajowej tutaj nie ma znaczenia. Tramwaj linowy napędzany jest ukrytą pod powierzchnią jezdni liną dojeżdża do obrotnicy, na której dwóch ludzi bez większego wysiłku obraca wagon o sto osiemdziesiąt stopni. I rusza w przeciwnym kierunku, majestatycznie ciągnąc nas w górę. Zaliczamy tym samym ostatnią atrakcję przewidzianą na te dwa niezapomniane dni w tym wyjątkowym mieście. I choć będzie nam na pewno żal je opuszczać to jednak każdy z nas z tyłu głowy ma wyobrażenie o czekających nas za kilka dni meczach. Wszystko, co odtąd będziemy widzieli będzie niejako po drodze do hal, tych aren sportowych, które są naszym głównym celem.

 

Dzień trzeci – wtorek 31.01.2017.

Zbieramy się dość szybko, plan na dziś to Sequoia National Park. Przejeżdżamy przez drugi z mostów Zatoki, ale nie tak znany jak Golden Gate. Bay Bridge jest mostem dwupoziomowym, a nawigacja zaprowadziła nas niestety na ten dolny. Szkoda, ale nie będziemy wracać. Wjeżdżamy do Oakland, trasa wielokrotnie prześledzona w Google Maps. A to z powodu Oracle Arena. By się pod nią dostać nawet nie trzeba specjalnie zbaczać z trasy. Widoczna z daleka, jak tu nie zajechać? Nie pooddychać powietrzem które na co dzień wciągają w płuca gwiazdy Warriors ze Stephenem Curry’m na czele? Mamy pecha, wjazd na teren parkingu możliwy jest dopiero od godziny dziesiątej. Sympatyczna strażniczka z budki zawraca nas uprzejmie, aczkolwiek stanowczo. Stracimy przez to trochę cennego na dziś czasu. To znacząco wpłynie na drugą część dnia. Ale jak odpuścić to miejsce? Szybka decyzja, czekamy. Obchodzimy obiekt w prawo. No tak, sklep firmowy zgodnie z prawem Murphy’ego jest akurat na końcu tego spaceru. Gdybyśmy poszli w lewo, byłby tuż za rogiem. Na szczęście jest dziś czynny, czego tu nie ma. Od koszulek meczowych w rozmiarach niemowlęcych do XXL. Bluzy, czapeczki, koszulki treningowe, szaliki, ręczniki, bibeloty. Strasznie mi się podobają koszulki o wzorze ogólnym dla wszystkich klubów. Szeroki pas z wplecionym logo NBA, pod nim napis basketball. Różniące się tylko nazwą zespołu nad logo NBA. Decyduję się na zakup typowej szarej koszulki. Niesamowity zwrot akcji, koszulka w sumie droga (w żadnej później odwiedzanej hali nie kosztowały aż tyle), prócz mnie nikt się nie decyduje na zakup. Qreł wyjmuje mi ją z rąk i w towarzystwie szczerzących zębiska pozostałych szyderców oznajmia iż kupują ją oni dla mnie, w podziękowaniu i uznaniu mojego wkładu w zorganizowanie tej wyprawy. Nie umiem opanować wzruszenia, ciśnie mi się łezka, której nie sposób ukryć. W tej chwili nieważna już jest cena, gest z ich strony nie ma tego wymiaru, jest dla mnie faktycznie najpiękniejszym podziękowaniem, którego tak naprawdę się nie spodziewałem. Zaskoczenie z tą niespodzianką im się udało, a moja reakcja na nią przeszła wszystko. Jednak nie do końca siebie znam… Muszkieterowie!

Już wcześniej wiedzieliśmy, że planowany jeszcze w Polsce wjazd do Yosemite jest wykluczony. Na miejscu tylko potwierdzenie, że z powodu złych warunków zimowych ( to jest wysoko w górach) droga wjazdowa jest zamknięta. Chcieliśmy koniecznie zaliczyć drugi z parków po drodze, Sequoia National Park. Po drodze na przedmieściach Oakland trafiamy na sieciówkę Walmart. Może uda się kupić coś bardziej strawnego do jedzenia? Owszem, ale to stracony kolejny cenny czas. Kupujemy bajecznie tani toster, hamburgery i bułki. Będziemy robić wieczorami własne burgery, a jeszcze na parkingu ruszyła produkcja hot dogów. Zalane tanim keczupem nawet nieźle smakują. Mijamy ośnieżone szczyty pasma gór Sierra Nevada. Droga wiedzie przez pomarańczowe gaje, akurat trwa zbiór. Odciążamy zbieraczy o kilka sztuk owoców, bardzo smaczne. Śnieg w oddali, pomarańcze przy drodze. Niezła konfiguracja. Podobnie jak na zdjęciu ujmującym palmę na tle śnieżnych szczytów. Do punktu wjazdowego Sequoia Park docieramy dopiero przed godziną 16.00. Zbyt późno, by w pełni skorzystać z uroku tego miejsca. Kolejna przeszkoda, nie wpuszczą nas bez łańcuchów na koła. Mamy wrócić po nie do pobliskiego miasteczka. To minimum godzina, nasze szanse na obejrzenie ogromnych sekwoi maleją w jednej chwili do zera. Sobol upiera się, by przenocować obok w motelu. Postawiony przed brutalnym wyborem Sequoia Park czy Death Valley ustępuje. Tak naprawdę to wybór między dżumą a cholerą, iście „Diabelska Alternatywa”, jak w tytule powieści Frederica Forsytha. Nie możemy sobie pozwolić na zmianę planów o jeden dzień. Mamy rezerwacje hotelowe w Vegas, ostatnie ze szczegółowo zaplanowanych. Trudna, ale jednomyślna decyzja. Jedziemy w kierunku Doliny Śmierci. Na nią i dojazd do Las Vegas potrzeba długiego dnia. Im bliżej rzucimy kotwicę, tym więcej czasu na dolinę jutro. Zatrzymujemy się w Bakersfield, w mieście wybranym nieprzypadkowo. Stamtąd już dość blisko do Doliny.

 

The Magnificent Six przed halą Oracle Arena – od lewej: Endrju, Mały, Leszek, Qreł, Loko i Sobol.




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.