Projekt NBA – Kronika z wyprawy. Cz. 4

Sprawdźmy jak sprawy mają się u bolesławieckich podróżników, w kolejnej części ich kroniki. Oddaję głos Leszkowi…

 

Dzień siódmy- sobota, 04.02.2017.

Zahaczamy o północny Teksas i wreszcie Oklahoma, stan Oklahoma. Jesteśmy dzięki całonocnej jeździe o wiele dalej, niż można by się spodziewać. Rezerwujemy więc przez internet nocleg. Udaje się załatwić motel w miarę blisko Chesapeake Arena. Mamy czas, więc jeszcze przed Oklahoma City decydujemy się na porządną kolację. Nie jakieś tam hot dogi, czy inne „fastfoodztwa”. Chcemy spróbować prawdziwych amerykańskich steków wołowych. Pierwsza lepsza knajpka w westernowym stylu zachęca nas do wejścia stekami w swoim menu. Zamawiamy różnie, od krwistych, po dobrze wysmażone. Coś do picia i możemy czekać. Rozglądamy się po wnętrzu. Urządzone w stylu country, wszechobecne zdjęcia znamienitych gości, którzy ponoć tu niegdyś gościli. Jest ich sporo, rozpoznaję wśród nich Raya Charlesa, Roberta Mitchuma, czy gwiazdę filmów niemych Rudolfa Valentino. Czyżby ten przybytek był tak stary? Amerykanie przyjmują wszystko bezkrytycznie, więc goście zazwyczaj wierzą w to co widza. Widocznie im z tym dobrze, nikt się nad tym nie zastanawia. Ja mam jednak wrażenie, że te zdjęcia powtarzają się wszędzie, gdzie zaglądałem i wyciągam z tego faktu inne wnioski. Siadamy przy stole, za moimi plecami wśród swoich instrumentów przygrywa nam siwiuteńki dziadek, istny człowiek orkiestra. Długie białe włosy opadające na ramiona, kowbojski kapelusz. Wygląda niemal jak legendarny Willy Nelson. Trochę to inna muzyka, niż pospolite granie do kotleta. On naprawdę robi to dobrze, świetnie śpiewa. A gdy zaczął grać „Wish you were here” Floydów, kupił mnie całego. Razem z moim stekiem. A te, choć w sumie smaczne, to chyba pozostają nieco w tyle do legendy je otaczającej. Wychodzimy i zabieramy ze sobą ten smak. Ja dodatkowo zabrałem w telefonie nagranie mojego Nelsona, wzruszająco skromnego muzyka…

Docieramy do Oklahoma City, wreszcie hotelowe pokoje. Tęsknimy za łóżkiem a przede wszystkim za odświeżeniem się. Jest jeszcze za wcześnie na spanie, choć mamy za sobą spory kawał drogi. Mały „odpala” na tablecie jakiś mecz na rozgrzewkę przed jutrzejszymi emocjami. To w ogóle osobna historia ocierająca się o bezczelność. Tył busa urządzał sobie podczas jazdy regularne seanse, czym drażni resztę. I to mają być koledzy? Idziemy spać zmęczeni. Nocna jazda jednak dała się nam we znaki.

 

Dzień ósmy – niedziela, 05.02.2017.

W motelu musimy wreszcie wydrukować bilety na najbliższe mecze. Recepcje zwykle maja drukarki, więc zaskakujemy drobną Hinduskę propozycją przysługi, którą ma zaszczyt nam wyświadczyć. Jakieś problemy w komunikacji na linii komputer – drukarka sprawiają, że mamy w garści wejściówki tylko na trzy pierwsze mecze. I tak tu jeszcze wrócimy na czwarty mecz, więc będzie okazja powtórzyć akcję. Mecz o 14:00, więc pakujemy się do busa i pod halę. Chcemy spokojnie znaleźć jakiś parking i pooddychać koszykówką wśród kręcącego się tłumu fanów zanim zaczną wpuszczać. Tuż przy hali jest kilka parkingów, im bliżej samej hali tym cena wzrasta. My zadowalamy się miejscem całkiem blisko, za ledwie $10. Wysiadamy w naszych oryginalnych koszulkach i już po chwili mamy pierwsze reakcje. Zaczepiają nas dwie panie w wieku… no powiedzmy, że dość dojrzałe. Nie zaskakują nas pytaniem, którego przecież się spodziewamy, robią nam zdjęcie na tle Chesapeake Arena. Podoba nam się ich zdziwienie, chyba w podświadomości oczekujemy podziwu. Chcemy i wzbudzamy niekłamane zainteresowanie. Jak się później okaże będzie tak w każdej z odwiedzanych hal, choć z różnych względów nie wszystkie koszulki mogły być prezentowane na ostatnim meczu.

Nasza Mekka jest na wyciągnięcie dłoni, falujący tłum przed bramkami. O co chodzi, przecież wejdą, mają bilety i chyba nie po raz pierwszy tu są? Co innego my, spełniający swój sen. Nasze marzenia o byciu tam, w środku zaraz się ziszczą. Coś się kotłuje w głowach, odliczamy już nie godziny, a sekundy do rozpoczęcia meczu. Chcemy chłonąć wszystko, to co się dzieje przed halą, klimat holu, gdzie sklepy firmowe podobne do tego w Oracle Arena sprzedają absolutnie wszystko, co może się przydać kibicowi. Tyle, że w barwach OKC. Nieco taniej, niż w Oakland, ale nadal drogo. Kręcimy się z ciekawością, ale w końcu idziemy na swoje miejsca. Pierwsze zetknięcie z halą, którą tyle razy oglądaliśmy nocami. Dociera do nas, że jesteśmy w jednym z tych magicznych miejsc, w których grywają gwiazdy, najlepsi koszykarze świata. Dziwne odczucie, mecz na żywo o 14:00? Każdy z naszych meczów zapowiada się niesamowicie. Na pierwszy ogień Thunders podejmą Portland Trail Blazers. Choć ekipa z Oregonu nie jest w ostatnich latach ścisłą czołówką NBA, to jednak łapie się zwykle do fazy play-off. Rok wcześniej stracili LaMarcusa Aldridge’a, który przeszedł do San Antonio Spurs. Zobaczymy go jutro w Memphis na meczu z San Antonio Spurs.

A dziś naprzeciw byłym mistrzom sprzed czterdziestu lat (większości członków naszej wyprawy nie było jeszcze na świecie!) stanie ekipa gospodarzy, mająca wielkie ambicje, choć nie do końca potrafiąca wykorzystać swój potencjał. Myślę o koszykarzach, którzy pozostali w OKC stojąc przed Chesapeake Arena. Oby byli zdrowi, bo przecież dla nich i dla innych wielkich amerykańskiego basketu lecieliśmy przez pół świata. Gdzieś w pamięci, z tyłu głowy jest sytuacja sprzed dwóch lat, gdy miałem bilet w ręce na mecz Cavs. Wówczas mocno się denerwowałem, czy LeBron zdąży wyleczyć kontuzję. Zdążył wrócić na parkiet ledwo jeden mecz wcześniej. Nie słyszeliśmy nic o kłopotach ze zdrowiem lidera Thunder, Russella Westbrooka. Chcemy obejrzeć jego show, faceta, który na zawołanie osiąga triple-double. Russell ma niesamowity sezon, goni w tej kategorii słynnego Oscara Robertsona, lidera wszech czasów w liczbie triple-double w jednym sezonie (ostatecznie mu się to uda). Ja jestem ciekawy też występu potężnego, silnego jak tur Stevena Adamsa. Ukryty za sarmackim wąsem Nowozelandczyk walczący równie skutecznie nad obręczami jaki i w parterze i wzbudza moją dużą sympatię. Może on ma polskie korzenie? Może powinien nazywać się Stefan Adamski? Podobną sympatią darzę Andre Robersona. Co tu dużo gadać, chcemy ich zobaczyć wszystkich, po to tu jesteśmy. Wchodzimy do holu, tam sklepy firmowe, punkty gastronomiczne. No i uśmiechnięte za stołem cheerleaderki podpisujące, pozujące do zdjęć. Korzystam z okazji i po chwili mam fotkę z dwiema z nich. Czas na wielkie wejście na arenę. Jesteśmy ciekawi czy uda nam się zejść niżej, blisko parkietu na którym rozpoczyna się rozgrzewka. Udaje się to, możemy z bliska obejrzeć przygotowania i rozruch. Pierwszy rzuca się w oczy Kyle Singler, facet dostający swoje minuty dość rzadko, tylko w końcówkach, gdy losy spotkań są zwykle rozstrzygnięte. Grzeje się, jakby za chwilę miał zagrać życiówkę. Sztywny jak kij, co on właściwie robi w tej lidze? Wysnuwam wniosek, że „słabiaki” idą na pierwszy ogień. Idziemy na swoje miejsca, ledwo siadamy a już jakieś poklepywania po plecach. Jakieś starsze małżeństwo chce koniecznie wiedzieć coś o nas. No tak, przecież koszulki i napis na plecach muszą dawać powód do myślenia. Sobol, masz kolejny plus za ten pomysł. Szczerze zdziwieni wyrażają swój podziw. Im zapewne by się nie chciało do Europy polecieć na mecz.

Wielcy wreszcie wychodzą na parkiet, imponują na rozgrzewce. Nadchodzi czas prezentacji, show który znamy dobrze, potem hymn i wreszcie rozpoczyna się mecz, nasz pierwszy. OKC wygrywa z Portland 105:99, po ciekawej walce w końcówce. Westbrook zdobył 42 punkty, zbiórek i asyst zabrakło. Tym razem potrójne zdobycze nie zostały osiągnięte. My udajemy się do Memphis, a Russell z kolegami pojadą do Indianapolis. Na swoje następne triple-double zaczeka do meczu z Cavs. Miłe to z jego strony, że zrobi to na naszych oczach, choć on sam rzecz jasna jeszcze o tym nie wie… Do zobaczenia Russ, spotkamy się za kilka dni w tym samym miejscu.


 

Dzień dziewiąty – poniedziałek, 06.02.2017.

Jedziemy do Memphis, do miasta Elvisa. Z Oklahomy to rzut beretem, głupie 466 mil. W wesołym busie to naprawdę drobiazg. Mamy sporo czasu, bo mecz z San Antonio dopiero o 20:30. Droga wiedzie przez Arkansas. To jeden z tych południowych stanów należących do Konfederacji, które mocno hołubiły niewolnictwo. Mocno i długo. Tu nie wszystkim było po drodze z jego zniesieniem. Trudno było zrezygnować z profitów, jakie niosło wykorzystywanie darmowej siły roboczej. Wielu nie pogodziło się z tym nigdy. Amerykanie to dziwny naród, zlepek ras i narodowości. Wieki całe wszystkie te nacje walczące o każdy kawałek gruntu w najdalszych zakątkach ziemi amerykańskiej odbieranej rdzennym mieszkańcom, ignorowały prawa kolorowych.

Nie sposób nie myśleć o losach czarnych obywateli USA będąc tam, gdzie tragiczna historia wygląda zza każdego węgła. Wie o tym najlepiej Loko, nasz współuczestnik wyprawy o czarnym zabarwieniu duszy. To dzięki niemu dowiadujemy się, że po drodze będziemy mijać Little Rock, stolicę Arkansas. To od Loko słyszymy o pierwszej w historii USA determinacji w walce o wspólną klasę w szkole dla białych i czarnych. Było to równo 60 lat temu, w Little Rock Central High School. Dziewięcioro dzieci o ciemnej karnacji, tzw. „Dziewiątka z Little Rock” wbrew licznym protestom i demonstracjom została wprowadzona do szkoły w asyście członków Gwardii Narodowej, którzy zapewnili im bezpieczeństwo. Na pamiątkę tego wydarzenia posadzono w pobliżu szkoły dziewięć dębów. Wjeżdżamy do miasta, robimy to nie tylko dla Loko. Sami jesteśmy ciekawi tego miejsca. Potężny gmach szkoły kryje w sobie zapewne niejedną tajemnicę dalszej walki o równość ras, o zniesienie segregacji. Niemal puste ulice, kilkoro przechodniów, jakiś człowiek zdmuchujący liście spalinowym odkurzaczem z chodnika. Można skupić myśli.

Jedziemy dalej, Memphis wita nas wjazdem na most na rzece Missisipi. Postanawiamy zostawić samochód na parkingu przed FedEx Forum. Do meczu sporo czasu. Jest okazja zobaczyć miasto. Schodzimy dość stromymi schodami nad rzekę, po której płyną barki, a niegdyś królowały parowce. Rzeka opisywana przez Marka Twaina, w „Przygodach Tomka Sawyera”, kto nie zna tej historii, kto nie zna Huckelberryego Finna? Matka wszystkich rzek amerykańskich, zobaczymy ją jeszcze w Nowym Orleanie, gdzie znajduje swoje ujście do Zatoki Meksykańskiej. Wracając widzimy schody z ujęcia od dołu. Na stopniach wymalowane logo Grizzlies, czuje się tu więź miasta z drużyną. Memphis jednak od zawsze kojarzył się z muzyką, to w stanie Tennessee w Tupelo urodził się Elvis Aaron Presley. I to w Memphis miał swój ziemski pałac, Graceland, w którym mieszkał ponad 20 lat. Dziś jest tam muzeum. Także jego grób, groby rodziców, brata. Niestety czas nie pozwoli nam pojechać do posiadłości Presley’a. Czy w ogóle ktoś wie, że Elvis miał brata bliźniaka zmarłego przy porodzie? Obecność Elvisa czuje się i widzi na każdym kroku. Jego portrety, figurki na wystawach sklepowych, pomniki w mieście. Jest wszędzie, nawet w pizzerii, która niską ceną skusiła nas do wejścia. Jemy i zastanawiamy się gdzie jest pułapka, bo cała duża pizza za 8$ na głównej ulicy to nie lada okazja. Rachunek już był normalny, dodatek $25 za obsługę i $20 za coś tam jeszcze sprowadził nas na ziemię.

Jest jeszcze trochę czasu do meczu. Wiedzeni przez Loko odnajdujemy miejsce szczególne. Stoimy przed motelem, w którym 4.kwietnia 1968 roku został zastrzelony pastor Martin Luther King. Przed pokojem 306 który zajmował, wisi na balustradzie wieniec, pod oknem jego samochód. Wszystko jak wówczas, bo Amerykanie ogromną wagę przywiązują do symboli. Laureat pokojowej nagrody Nobla, czarnoskóry bojownik o równouprawnienie, musiał nieźle zajść za skórę zwolennikom segregacji rasowej. To on zorganizował słynny marsz na Waszyngton, demonstrację, która zebrała ponad 200 tysięcy uczestników. To on wówczas pod pomnikiem Lincolna wypowiedział słynne słowa „I have a dream”, czym wlał otuchę w serca nie tylko czarnych. Miał sen jak się okazało bardzo proroczy, choć nie wszystkim to się spodobało. Zamordowano go na zamówienie polityczne. Czarna dusza Loko aż kipi z nadmiaru emocji i wzruszenia. Pojawiają się łzy. Dla niego to miejsce niemal święte. Czas na FedEx Forum, mecz zbliża się wielkimi krokami.


Tradycyjna krótka wizyta w sklepie firmowym. Sprawdzamy, nie brakuje żadnego gadżetu przydatnego kibicowi. W holu popisy młodych amatorów basketu, konkurs nazwany wzorem z All Stars Weekend „Skill Challenge”. Qreł i Sobol postanawiają wziąć w nim udział. Pierwsze koty za płoty, czasy nienajlepsze, młodzież amerykańska górą? O, nie. Nie stać nas na to. Kolejna próba i obaj uzyskują dwa najlepsze czasy. Nagrodą są karty debetowe po 25$ każda. Wyjazd zaczyna im się zwracać. Znów obserwujemy z bliska rozgrzewkę. Psim swędem udaje nam się zrobić zdjęcie z gwiazdą Memphis, Katalończykiem Markiem Gasolem. Jest mile zaskoczony, że przyjechaliśmy na mecz z Europy dla niego. No może nie całkiem dla niego, ale cieszy się. My oczywiście jeszcze bardziej. Idziemy na swoje miejsca, po drodze mijamy pulpit reporterski. Nasze koszulki wzbudzają niezmiennie sensację, Sobol – jesteś wielki. Zaczepia nas reporter przygotowujący się do relacji. Okazuje się że jest z San Antonio. Częstuje nas informacją z pierwszej ręki…. Kawhi Leonard nie wystąpi, ma drobną kontuzję. Niech to diabli, to pierwszy niefart. Bez niego Ostrogi tracą połowę swojej wartości. To jeden z tych graczy, których możliwość zobaczenia napędzała nas dodatkowo. Mistrz NBA 2014, najlepszy gracz tamtych finałów. Ech, szkoda, ale nic nie poradzimy. Ostrogi zawsze grają do bólu skutecznie. Stare gwiazdy Parker, czy Ginobili wzmocnione pozyskanym z Portland LaMarcusem Aldridge’em stanowią mieszankę, z którą konfrontacja nigdy nie jest spacerkiem. Wielokrotni mistrzowie całej ligi, ostatnie pierścienie założyli w 2014 roku. Jeszcze z legendarnym Timem Duncanem. To był ostatni finał, przed erą potyczek Warriors z Cavaliers. Oglądamy ciekawe spotkanie o wyrównanym przebiegu. Ale tylko do przerwy. W drugiej połowie Grizzlies zdominowali osłabionego przeciwnika i ostatecznie ograli Ostrogi 89:74. Jedziemy do Nowego Orleanu…


 

 

 

Dzień dziesiąty – wtorek, 07.02.2017. 

 

To jedyny dzień w tygodniu meczowym, gdy nie musimy się nigdzie spieszyć. Podróż bez historii, zajechaliśmy na miejsce do wcześniej upatrzonego hotelu w dzielnicy francuskiej. W ogóle niczego dziś nie musimy, ale sporo chcemy. Bo Nowy Orlean to miasto niezwykłe, założone przez Francuzów w delcie Missisipi przechodziło różne koleje dziejowe. Zanim Bonaparte sprzedał je Amerykanom przez jakiś czas byłe we władaniu Hiszpanów. Burzliwe losy, typowe dla wielu miast amerykańskich. Choć jest największym miastem w Luizjanie, nie jest jego stolicą. Mimo to stanowi największą atrakcję turystyczną południa. Miasto inne, niż reszta Ameryki. Widać tu wpływ Francuzów, zwłaszcza w dzielnicy French Quarter. To najstarsza część miasta. Zabytkowa zabudowa z okresu francuskiego i hiszpańskiego panowania (XVIII–XIX wiek). Murowane kamienice z charakterystycznymi balkonami i kolorowymi elewacjami. Turystyczne centrum miasta i całego regionu. Jedną z atrakcji turystycznych Nowego Orleanu są wycieczki XIX wiecznymi parowcami po Missisipi.


Udaje nam się wynająć pokoje w hotelu New Orleans Guest House, na obrzeżach francuskiej dzielnicy. Niezwykle urokliwe miejsce, stary francuski kolonialny styl budynku, pokoje o wnętrzach w których czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Jesteśmy zachwyceni. To chyba najlepszy pomysł, by mieć blisko do tych magicznych uliczek, pełnych restauracji i nocnych klubów, przyciągających każdego wieczoru tłumy gości. Wizytówką French Quarter są wspomniane już pełne zieleni balkony. I pełne rozbawionych ludzi. Zastanawiam się, czy płyta balkonowa jest w stanie wytrzymać choćby jednego gościa więcej. Co oni tam robią, czyżby nieustające imprezy? Przechadzamy się uliczkami, chłoniemy atmosferę zaułków. I słuchamy. Bo Nowy Orlean to kolebka jazzu tradycyjnego, więc muzyka jest wszędzie. Mieszkańcy mają chyba o jeden gen więcej, gen słuchu. Grają na wszystkim, co potrafi wydobyć z siebie dźwięk. Nawet stare beczki, czy wiadra po farbach, na których dwaj mali chłopcy rytmicznie wystukują jakąś melodię. Chłopcy zarabiają w ten sposób na turystach. Rozumie to Mały i wkłada im do puszki zielony banknot. Może w ten sposób zasponsorował jakąś przyszłą gwiazdę muzyki? Kto wie, czy tak właśnie nie zaczynał tu mały Louis Armstrong? To jego miasto, tu się urodził i wychował, tu przesiąknął jazzem. Mistrz stylu nowoorleańskiego, dixielandu. Niezrównany trębacz. Zapewne grywał w wielu tutejszych knajpkach, od których aż się roi. Wchodzimy do jednej z nich, może właśnie od jej ścian odbijał się odgłos trąbki Louisa? Może to tu kształtowała się słynna chrypka genialnego jazzmana? Nie wiem, czy tu śpiewał swoją „Ramonę”, ale na pewno tu, w tym mieście był jego „Wonderful world”. Dwoje wokalistów śpiewa na zmianę. Szalony Qreł uczy jednego z nich formułki i już po chwili, nie bez trudu zapowiada, że kolejny utwór jest dedykowany dla „Lekek from Poland”. Ten wieczór jest nie tylko długi, jest piękny. Jest także ciepły. W ciągu dnia temperatura dochodziła do 27 stopni Celsjusza, to zdecydowanie najcieplejsze miasto na naszej trasie. Krótkie rękawki, spodenki, jak w Polsce latem. Każdy wraca osobno do hotelu, można się rano wyspać bez konsekwencji. Qreł wraca w najbardziej osobliwy sposób, podwozi go policja w zasadzie na opis miejsca, jak on im to wytłumaczył jest sprawą drugorzędną. Zdecydowanie większe zdziwienie budzi fakt, że oni na podstawie tego opisu dowieźli go we właściwe miejsce. Wysadzają z auta i pilnują z oddali, czy dotrze do hotelu. Tu się dba o turystów, goście mają nie tylko się dobrze bawić. Muszą mieć zdecydowanie jak najlepsze wrażenie z pobytu w mieście, nawet w przypadku powiedzmy chwilowego zaniku orientacji. To wręcz ich obowiązek, a coś co powinno być na porządku dziennym jednak budzi nasze zdumienie. I uznanie dla ich służby. W Ameryce policjant może być kumplem obywatela, jest dla niego i dla jego bezpieczeństwa. Chciało by się tak w Polsce…


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.