Wybaczcie, że nie nazywam go po nowemu. Dla mnie to jest stary dobry Ron Artest. Żadna Metta, żaden World a już na pewno nie Peace. Ron uszkodził sobie łąkotkę w lewym kolanie i 28. marca przeszedł operację. Po niej mówiło się o ok. 6 tygodniach przerwy w grze. Tymczasem on w zasadzie już kilka dni po zabiegu mówił o szybszym powrocie do gry. Wiadomo wariat. Zdradził, że lekarze byli zachwyceni stanem
jego kolan. Pomijając uszkodzoną łąkotkę, którą mu operowali wszystkie
inne części stawu były w świetnym stanie. Podobno nieczęsto spotyka się
takie kolana u kogoś z 14-letnim stażem w NBA. I to jest właśnie to.
Przyznajcie sami jak często patrzycie na Artesta przez pryzmat jego wariactw, wywiadów które nadają się na prace naukowe z psychologii oraz wypłacanych rywalom łokci.
Sami nie bądźmy szaleńcami i odrzućmy to jego szaleństwo i popatrzmy na Rona tylko i wyłącznie jako koszykarza, ogólnie sportowca.
Jego zdrowe kolana to jedno. Spójrz na jego ciało. Może i lubi sobie wypić latem i odwiedzać nocne kluby ale tak samo jak hulaszcze życie lubi siłownię i jest profesjonalistą jak mało kto.
To, że dziś zagrał w meczu zaledwie 12 dni po operacji (!) to nie przypadek. Jest twardzielem to jedno ale utrzymywanie swojego ciała w tak dobrym stanie, jak to tylko możliwe to drugie i w tym przypadku ważniejsze. Czy wrócił za wcześnie? Oczywiście. Czy kolano nie jest zagojone i go boli? Oczywiście. Czy mógł spokojnie siedzieć sobie na ławce i czekać? Oczywiście.
Wrócił bo był wstanie, bo bardzo tego chciał, bo Lakers go potrzebują.
Pomyśl o tym, kiedy będziesz mówić że Jazz zasługują na play-offy bardziej niż Lakers. Przypomnij sobie co zrobił Kobe. Myślisz, że to taki pewne i oczywiste?