Rusza pierwszy w historii in-season tournament

Dziś w nocy rusza pierwszy w historii NBA turniej śródsezonowy. Adam Silver dopiął w końcu swego. Obecny Komisarz ligi przez długie lata nie ustawał w staraniach, by właścicielom drużyn NBA oraz Związkowi Zawodników „sprzedać” pomysł zorganizowania turnieju w trakcie sezonu regularnego. Jeszcze jako zastępca Komisarza NBA Davida Sterna, Silver roztaczał wizje wprowadzenia do kalendarza NBA dodatkowej formy rywalizacji. Inspiracją dla Silvera były europejskie ligi piłkarskie, w których puchary lig istnieją od dekad i mają się bardzo dobrze. Wkrótce przekonamy się, jak będzie to wyglądać na gruncie NBA.

Pomysł na odkurzenie tego projektu został podniesiony przez Silvera przed rozpoczęciem rozgrywek 2019-20, a ze zdwojoną siłą powrócił po przerwanym przez wybuch „pandemii” sezonie oraz po sukcesie bańki na Florydzie, dzięki której tamte rozgrywki udało się dokończyć.
Argument był jeden, ale za to duży i konkretny – pieniądze. Liga straciła setki milionów dolarów na zawieszeniu rozgrywek, a potem na graniu przy pustych halach. Nowy format w obrębie tej samej ligi, tych samych zawodników, w tych samych halach, to idealna okazja do dodatkowego zarobku.

Drugim argumentem było to, że kibice, ale także i media, a może przede wszystkim media, spłycają wagę rundy zasadniczej, a przez to, narracją być może całej ostatniej dekady, jest to, że w szerszej skali, mało komu zależy aż tak bardzo na każdym z 82 meczów. Wiadomo, dobre drużyny, z mistrzowskimi aspiracjami, chcą wygrywać mecze, by zagrać w play-offach, by zapewnić sobie przewagę własnego parkietu. Chcą dobrze wypadać na tle swoich największych rywali, chcą lać przeciętniaków, chcą dawać kibicom radość i emocje z oglądania meczów, ale nie robią tego wszystkiego z równą intensywnością przez cały sezon. Silver, nowym formatem, chce połechtać trochę starych kibiców, a jednocześnie pozyskać nowych. Turniej w trakcie rozgrywek ma być, przynajmniej w teorii, swego rodzaju powiewem świeżości.

Po trzecie, jak nie sprawdzisz, nigdy się nie dowiesz. Turniej play-in okazał się wielkim sukcesem ligi, choć z początku zdania, co do sensu jego wprowadzania, były podzielone. Dziś nikt nie zastanawia się nawet, czy nie wrócić do poprzedniego formatu wchodzenia do play-offów. Z tym turniejem ma być podobnie. Jak się sprawdzi, to zostanie. Jeśli nie, będzie zlikwidowany.

No dobrze, to jak będzie to wyglądać?

Wszystkie drużyny ligi podzielone zostały na sześć grup, po trzy z obu konferencji. Wygląda to tak:

Wschód.

Grupa A: Philadelphia 76ers, Cleveland Cavaliers, Atlanta Hawks, Indiana Pacers, Detroit Pistons.

Grupa B: Milwaukee Bucks, New York Knicks, Miami Heat, Washington Wizards, Charlotte Hornets.

Grupa C: Boston Celtics, Orlando Magic, Chicago Bulls, Brooklyn Nets, Toronto Raptors.

Zachód.

Grupa A: Memphis Grizzlies, Phoenix Suns, Portland Trail Blazers, Los Angeles Lakers, Utah Jazz.

Grupa B: Denver Nuggets, New Orleans Pelicans, Dallas Mavericks, Los Angeles Clippers, Houston Rockets.

Grupa C: Golden State Warriors, Minnesota Timberwolves, Oklahoma Thunder, Sacramento Kings, San Antonio Spurs.

Najlepsze ekipy po fazie grupowej oraz dwie drużyny z drugich miejsc (dzikie karty) utworzą pucharową ósemkę.
Spotkania w ramach fazy grupowej rozgrywane będą w piątki (3, 10, 17 i 24 listopada) oraz wtorki (14, 21 oraz 28 listopada). Datami ćwierćfinałowych meczów będą 4 i 5 grudnia (gospodarzami będą drużyny z lepszym bilansem). Natomiast półfinały oraz mecz o mistrzostwo rozegrane zostaną 7 i 9 grudnia w Las Vegas.

To po ile w sumie meczów rozegrają drużyny w tym sezonie?

Po tyle samo! No prawie, bo finaliści turnieju zagrają dokładnie po 83 mecze w ramach sezonu regularnego 2023-24. Do spotkania finałowego, każde wcześniejsze starcie w ramach turnieju, liczyć się będzie jak normalny mecz rundy zasadniczej. Zwykle NBA wypuszcza terminarz na cały 82-meczowy sezon. W tej chwili znamy tylko kalendarz 80 meczów dla każdej z 30 drużyn. Póki co, w dniach 3-10 grudnia mamy „przerwę”. Zostanie ona wypełniona meczami w zależności od tego, jak poszczególnym drużynom będzie szło w turnieju.
22 drużyny, które nie awansują do fazy pucharowej, w dniach 6 i 8 grudnia, zagrają między sobą po meczu (dom i wyjazd).
Drużyny, które odpadną w ćwierćfinałach,zetrą się ze sobą 7 grudnia. Ekipy wschodu kontra ekipy zachodu. Tym sposobem każda drużyna dopisze do swojego kalendarza po dwa brakujące teraz mecze.
Drużyny, które odpadną w półfinałach, nie będą grać dodatkowych spotkań, ponieważ ich liczba rozegranych meczów, w skali całego sezonu, wyniesie też równo 82.
Tylko finaliści dołożą do swoich terminarzy spotkania numer 83, które nie będą wliczać się do bilansu rundy zasadniczej.

Dlaczego tak?
Po pierwsze, w czasach przykładania dużej wagi do odpoczywania i ograniczania meczów granych dzień po dniu, ciężko byłoby namówić Związek Zawodników na format, w którym do 82 meczów trzeba by było dodać po kilka czy kilkanaście dodatkowych spotkań. Po drugie, być może ważniejsze, ciężko byłoby o odpowiedni poziom motywacji u zawodników. Tutaj, w tym formacie, teoretycznie, nie będzie z tym problemu, ponieważ każdy mecz w ramach turnieju (nie licząc finału) liczyć się będzie również jako normalne spotkanie w ramach tradycyjnej, 82-meczowej rundy zasadniczej. Jednym z koszmarów Adama Silvera, przy forsowaniu tego pomysłu, były scenariusze, w których topowe drużyny lekceważą sobie cały ten koncept, grają w turnieju rezerwami, odpoczywają gwiazdy, a po odpadnięciu z rozgrywek skupiają się na normalnym sezonie. W tym formacie, ten problem znika.

Jak powstały grupy?

Drużyny, podzielone tradycyjnie na konferencje, były następnie rozstawione w pięciu koszykach. Koszyk pierwszy tworzyły ekipy z miejsc 1-3 (za ostatni sezon), drugi z miejsc 4-6, trzeci z miejsc 7-9, czwarty z miejsc 10-12 i wreszcie piąty z miejsc 13-15.

Nagrody?
Każdy zawodnik z drużyny, która wygra turniej, otrzyma po pół miliona dolarów amerykańskich. Finaliści dostaną po $200000. Zawodnicy drużyn, które odpadną w półfinałach, zainkasują po $100000. Połowę tego otrzymają gracze z ekip, które zakończą turniej na ćwierćfinałach.
Turniej będzie miał swojego MVP. Będzie też wybrana najlepsza piątka tych rozgrywek.
Jeśli chodzi o nagrody dla trenerów, to szkoleniowiec wygranej ekipy zgarnie tyle samo, co jego zawodnicy, czyli pół miliona dolarów. Jego asystenci z kolei (razem) zainkasują 75% tej sumy.

Będzie kolorowo, będzie inaczej.
Adam Silver chciał mieć pewność, że żaden z kibiców nie pomyli meczów ligowych z meczami turniejowymi. Z tego względu, każda drużyna będzie miała swój własny, okolicznościowy parkiet, gdy grać będzie spotkania w ramach turnieju.

Jeśli chodzi o zawodników, to ci grać będą w turnieju w swoich klubowych koszulkach w wydaniu „City Edition”.

Czy coś może pójść nie tak? Oczywiście!

Zasadnicze, esencjonalne wręcz pytanie brzmi – po co to wszystko? Nie licząc skoku na dodatkowe pieniądze od sponsorów, stacji telewizyjnych i kibiców, biorąc pod uwagę spełnione marzenie Adama Silvera, to tak w szerszej skali, po co ten turniej w ogóle ma istnieć? Silver inspirował się piłkarskimi ligami w Europie, gdzie zdobycie pucharu ligi ma znaczenie, a same pucharowe spotkania cieszą się zainteresowaniem fanów. Ale przecież sprawą nadrzędną w każdej lidze jest mistrzowski tytuł, nie puchar. Poza tym zdobycie pucharu w tak, a nie inaczej funkcjonujących ligach Starego Kontynentu, oznacza zazwyczaj prawo gry w międzynarodowych rozgrywkach. Jest również gwarancją innych benefitów, których nie da się przełożyć na grunt NBA z racji jej sposobów funkcjonowania (brak awansów i spadków z ligi, kluby NBA nie uczestniczą w międzynarodowych turniejach). Inspiracja jak najbardziej ciekawa, ale realia zgoła różne.

Pół miliona dolarów, to dużo – dla przeciętnego człowieka. W NBA średnia pensja wynosi ponad $10 mln za sezon. Przy czym, jak wiadomo, gwiazdy zarabiają po ponad pięć-sześć razy więcej.
Na pewno znajdzie się wielu zawodników w każdej z 30 drużyn NBA, którzy z chęcią powalczą o dodatkowe „pół bańki”. Dla niektórych, szczególnie tych grających na mocy umów two-way, to ogromna suma, za którą z chęcią pójdą w bój, ale znów pojawia się problem jakości produktu. Warrios prowadzeni do triumfu w turnieju przez Dario Sarica i Jerome’a Robinsona, to nie to samo, co Warriors prowadzeni przez Stepha i Klaya i Draya, których każdy chce oglądać.

Argument za tym, że skoro play-in się przyjął, to i ten turniej ma szansę, jest chybiony. Przecież play-in stał się integralną częścią wejścia do play-offów, a tam walki o tytuł. Miami Heat weszli do finałów poprzez play-in. Ten turniej takiego ciężaru gatunkowego mieć nie będzie. Ewentualny sukces lub fiasko tego formatu zależeć będzie głównie od nastawienia gwiazd. To one są motorem napędowym tej (i nie tylko tej) ligi. Jeśli format płynnie i szybko wpisze się w tradycje NBA, to ma szansę się utrzymać. A pisząc to mam na myśli przede wszystkim faktyczne, nieprzymuszone zaangażowanie graczy, w dalszej kolejności mediów i kibiców. Jeśli będzie tylko zbędnym dodatkiem, skokiem w bok po pieniądze, to umrze śmiercią naturalną.


* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.