Zapraszam na pierwszą w tym sezonie porcję robaczywek. Premierowe Śliwki znajdują się TUTAJ.
– Nikola Jokic. Spokojnie, nic do niego. To będzie o pewnej narracji. Latem pojawiło się sporo materiału z wakacji Jokica w Serbii. Dużo zabawy, tańca, jedzenia picia, nie wylewania za kołnierz. Wszystko fajnie. Najlepszy koszykarz NBA, mistrz ligi miał prawo się bawić i robił to. Zaczął się sezon. Jokic dalej w formie MVP. No i zaczęły pojawiać się kompilacje wideo, w których bałkańskie biesiady Jokica są zestawiane z wakacyjnymi treningami LeBrona, Butlera, Klaya i innych graczy. OK, pośmialiśmy się. Tylko, że niektórym się wydaje, że to jest prawda. Że Jokic przejadł, przepił i przetańczył całe wakacje, jego rywale trenowali w czoła pocie, a on i tak ich zjada na parkiecie. Przestańmy z tym, dobrze? Bo jeszcze ktoś w to uwierzy. Jokic też trenował tego lata, a jego rywale też się bawili. Mnie te kompilacje ani nie bolą, ani nie dotykają w żaden sposób. Ale jak widzę, że stają się argumentem w poważnych dyskusjach, albo raczej w dyskusjach, które chcą być poważne, to czuję, że muszę zainterweniować. Więc to robię.
– Jordan Poole, Wasington Wizards. Nie spodziewałem się ani po nim, ani po tej organizacji niczego dobrego, a i tak mnie zawodzą. To nie jest osobista wycieczka, ale czy Jordan Pool, to jest obecnie najmniej inteligentnie grający zawodnik w NBA? Nie wiem, głośno pytam, bo tak mi to wygląda. Dziwne dla mnie jest to, że w nie grających o nic Wizards, nawet indywidualne liczby nie do końca mu się zgadzają. Tylko 40% skuteczności z gry, tylko 30% zza łuku i 78% z linii. Mało jak na strzelca. Do tego 16,2 punktu na mecz, z 20,4 w tamtym sezonie. Tylko 3,6 asysty do aż 3 strat na mecz. To tylko liczby. Bo doświadczenie z oglądania go w akcji jest jeszcze mniej przyjemne. Słaba decyzyjność, mowa ciała, słaba obrona. W teorii, miał w Waszyngtonie budować swoją wartość, by kiedyś tam odejść za jakieś dobra. To się pewnie kiedyś wydarzy, ale póki co wygląda to źle. No i sama drużyna. Ich patokoszykówka przypomina trochę tę, którą w ostatnich dwóch-trzech latach grali Hosuton Rockets, zanim do klubu nie dołączył Ime Udoka.
-Jeremy Sochan, a sprawa polska. Gregg Popovich oświadczył przed sezonem, że Polak rodak, Jeremi Sochan, będzie startowym rozgrywającym Spurs. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. W NBA, zresztą nie tylko tam, jest to pozycja trudna i niewdzięczna. Na gruncie NBA jest ona niełatwa, bo napakowana talentem i atletyzmem, a sama w sobie ciężka, bo wymaga od gracza błyskawicznej decyzyjności, najlepiej dobrej i szybkiej, a nie tylko szybkiej, doświadczenia, cech przywódczych. Sochan nie jest i zapewne nigdy nie będzie nominalnym rozgrywającym, więc siłą rzeczy, jego gra na tej pozycji, odbywa się w bólach. Jest skrzydłowym, który czasem może poprowadzić piłkę, ruszyć z kontrą, podać w tempo. Ale rozgrywanie, to nie będzie coś, co da mu byt w lidze. I tu moja wielopoziomowa robaczywka dla kilku tez, narracji i głosów z sieci w tej sprawie:
– Blokuje rozwój Wembanyamy. Z Tre Jonesem na „jedynce” Wemby jest super, a Spurs, to już w ogóle idą na tytuł (celowo przesadzam).
Spurs nigdzie nie idą w tym roku. Dosłownie. To nawet nie będzie celowanie w play-in. Cały ten sezon, to jeden wielki poligon doświadczalny dla Popa i jego drużyny. Pomyśl o tym – Wembanyama wygląda momentami zjawiskowo. Byłoby dla niego znakomicie, jakby miał u boku takiego Jasona Kidda w prime? Owszem, ale fakt, że ma obok siebie 20-letniego Sochana na rozegraniu, czyli chłopaka, który nigdy tego nie robił, który w lot uczy się tej pozycji, tylko z korzyścią odbije się na Wemby’m. Później będzie tylko łatwiej, bo albo się Jeremi nauczy grać na „jedynce”, w co wątpię, albo wróci na skrzydło, a Spurs będą grać prawdziwym rozgrywającym. Skoro w pierwszym sezonie w NBA, Pop wrzuca ich obu na głębokie wody, to znaczy, że ma wobec nich duże oczekiwania, że widzi w nich wielki potencjał. Szczególnie mam tu na myśli Sochana, bo co do Victora, sprawa jest nader jasna. Może być kimś historycznie wielkim. Żeby zmienić zdanie, będzie trzeba ogromnej próbki, a nie dwóch tygodni i głosu niezadowolonych. Ja uważam, że powinniśmy się cieszyć, że Spurs tak to widzą. Ostatecznie może okazać się, że dla nich dwóch, dla ich rozwoju i osiągnięcia szczytu możliwości, wspólna gra jest niemożliwa, ale powiadam, jeśli to się faktycznie stanie, to minie dużo czasu, zostanie rozegranych wiele meczów, żeby nie było żadnych wątpliwości, że cytryna tego projektu została wyciśnięta do ostatniej kropli. Przecież wcale niczym abstrakcyjnym przed sezonem nie było myślenie, że dla dobra Wembanyamy, Sochan będzie musiał zaczynać mecze jako zmiennik. Fakt, że Pop dał mu taką rolę, może i z delikatnym uszczerbkiem dla rozwoju w pierwszym roku Francuza, na pewno z uszczerbkiem dla wygrywania Spurs, to żywe świadectwo tego, że w Sochanie widzi dużo więcej, niż widzą media i kibice. To chyba dobrze, co?
– Sochan ma najgorsze „plus/minus” ze wszystkich starterów NBA. Pisałem kiedyś, co sądzę o tej statystyce. Jak nie znasz, albo nie pamiętasz, to przypomnę – gdy w toalecie zabraknie Ci kiedyś papieru, to weź sobie zapas plus/minus. Do tego się to nadaje. Patrz punkt wyżej. Nie ma to żadnego znaczenie w tym sezonie.
Jason Kidd też kiedyś z uporem maniaka grał Giannisem w Bucks na rozegraniu. Giannis potem już nigdy jako rozgrywający nie występował. Czy mu to pomogło w koszykarskim rozwoju? Nie wiem, podyskutujmy. Chyba raczej mu nie zaszkodziło.
Sochan wrzucony w niekomfortową dla siebie sytuację, to najlepsze, co mogło mu się przydarzyć w drugim sezonie w NBA, w wieku 20 lat. Nie martwcie się, że w całym tym procesie, to on zapłaci za to najwyższą cenę. W historii, my Polacy, nie raz cierpieliśmy przez Francję, ale tutaj raczej nie będzie powtórki z rozrywki. Sochan jest za dobry, za pracowity, żeby zginąć w NBA.
– Jak nie poprawi tego, czy tamtego, to za niedługo wyląduje w Europie. To jeden z najgłupszych komentarzy, jaki widziałem w sieci. Ale wdzięczny jestem za tego typu głosy, bo jest o czym pisać. Samą swoją fizycznością, skocznością, siłą, możliwością switchowania w obronie, Sochan daje sobie przynajmniej dekadę gry w NBA. Tylko tym. Dodaj talent, który ma, etos pracy, który ma, charyzmę, którą ma. Wszystko to podnosi mu sufit w tej lidze. Do jakiego pułapu? Też nie wiem, też chętnie będę się o tym przekonywał wraz z mijającymi sezonami.
– A jak już przy Spurs jesteśmy, to, a jakże, szaleństwo związane z Victorem Wembanyamą. I tutaj cała paleta robaczywek. Czy teraz już tak będzie, że co miesiąc będziemy dyskutować, gdzie będzie miejsce Wembanyamy w historii NBA, gdy skończy karierę? Podkreślam, gdy s-k-o-ń-c-z-y karierę! Po pięciu meczach, dosłownie pięciu, widziałem panel, w którym zastanawiano się, gdzie Wemby może ostatecznie skończyć. Trochę szokujące obrazki, mimo wszystko. Po zupełnie innej stronie są też głosy, według których trzeba się rozejść, bo tu się nic nadzwyczajnego nie dzieje. Że przecież mamy już Bol Bola, a Wembanyama, to jest jego, odpukać, zdrowsza wersja. Raz wrzuciłem zdjęcie Victora z dwumetrowym Reggie Millerem, dla skali porównawczej. To mi ludzie z jakiego powodu się oburzyli. Na co? Ty mi powiedz. Pompowanie balonika? Jakiego? To było zdjęcie faceta, który ma 201 cm wzrostu, a przy Wembym wygląda, jak dziecko. Po co mi tam zdjęcia Shaqa, Yao Minga i innych (dosłownie) wielkich?
– In-season tournament. Nawet nie wyobrażasz sobie, jak z całego serca gardzę tym turniejem, całym tym konceptem. Wiesz, co uważam? Dla mnie, jako kibica koszykówki, tak po prostu, ten turniej, to jest jak charknięcie mi w ryj zielonym glutem, strzelenie pięścią w mordę i powiedzenie, że to, co robisz w listopadzie, grudniu, i ogólnie w rundzie zasadniczej, ma mały sens. Ten turniej, to spełnienie marzenia Komisarza Silvera, z tym nie dyskutuję, ale jest to także pokłosie, narastającej od lat narracji, że rzeczy między początkiem rozgrywek, a play-offami, są nudne, nie mają znaczenia, że trzeba je skrócić, albo uatrakcyjnić. Dla mnie, zwykłego kibica koszykówki, jest dużo piękną w spotkaniach od 1 do 82. Z zachowaniem proporcji, sam gram w koszykówkę, więc wiem, albo myślę że wiem, co to znaczy dla ciała grać dzień po dniu. Odnajduję inspiracje w tych trudnościach, z którymi stykają się gracze. Lubię koszykówkę z całym jej „pakietem”, w obrębie tego czym jest, ale także tego, czym nie jest. Wiem, że nie da się grać z jednakową intensywnością w każdym z 82 meczów, więc nie wymagam tego od graczy. Zdaję sobie sprawę z tego, że nikt nie zagwarantuje mi, że każdy mecz będzie niezapomnianym, monumentalnym przeżyciem. Nie liczę na to.
NBA Adama Silvera, to liga, która poza byciem ligą koszykówki, jest też platformą do zarabiania pieniędzy. Silver, poza kibicami koszykówki, do oglądania NBA, chce zaprosić też ludzi, którzy szukają szeroko rozumianej rozrywki i chcą wydać na nią swoje pieniądze. Chce sprawić, żeby NBA zagościła na ich półkach, obok książek, filmów, wyjścia do kina, seriali, gier, partii szachów, you name it.
Mecz NBA? Nie wiem, może. A co powiesz, jak LeBron James założy pompon klauna i zagra na kolorowym parkiecie? No dobrze, pokaż mi to.
Do tego się to wszystko sprowadza. Turniej, który jest turniejem, ale też mecze liczą się do rundy zasadniczej. Nikt głupi tego nie wymyślił. Tu trzeba NBA to oddać. Gracze będą się starać, bo to jest normalny sezon. A Ty zapłacisz za to dwa razy, bo pomalujemy parkiet, a LeBron zagra z pomponem. Silver chce tworzyć nową tradycję na sztucznych podwalinach. A przecież nie tak tworzą się tradycje. To jest kolorowe zaproszenie dla ludzi, którzy wiedzą, że NBA istnieje, ale do tej pory mieli ją gdzieś tam, na dalszym planie. Teraz, w nowym opakowaniu, jest szansa, że dadzą jej szansę.
To tak, jakby być producentem bigosu, czyli dania z kapusty i zastanawiać się, jak poszerzyć grono odbiorców. Może to ładnie podać, być miłym dla klientów, żonglować ceną, mocno promować wśród tych, którzy tego dania nie znają, ale na końcu, jak ktoś tego nie lubi, to nie polubi i koniec dyskusji. Silver wyciska z koszykówki NBA ostatnie krople potencjału w ramach sportu, którym jest. Ja przeżyję ten turniej, wisi mi on. Ale tak bardzo gardzę całym tym konceptem, że nie wyobrażasz sobie.
Adam Silver jest dobry w geszefciarstwo, już nie jeden kurek z pieniędzmi otworzył dla NBA. Trzeba mu to oddać. Teraz, w przededniu negocjacji nowej, gigantycznej umowy telewizyjnej, ten turniej, jeśli wypali, będzie jego silną kartą przetargową w negocjacjach. Nowy format w obrębie tej samej ligi, tych samych hal, tych samych graczy.
W aspekcie czysto sportowym? Może się mylę, ale wątpię, żeby dla takiego Jimmy’ego Butlera, zdobycie pucharu w trakcie sezonu, było jakąkolwiek namiastką mistrzowskiego tytułu, którego ewentualnie by nie zdobył w swojej karierze. Ciężko jest mi też wyobrazić sobie, że za 15 lat, gdy będziemy, jak zawsze to czynimy, rozmawiać o najlepszych w historii tego sportu, to bycie iluś tam krotnym zdobywcą tego pucharu, będzie jakimś argumentem w dyskusji o miejscu danego gracza w historii NBA.
– James Harden. Ja tu nie jestem i nigdy nie byłem od tego, żeby jak lew walczyć o dobry obraz, o dobre imię Hardena. Może trochę inaczej na niego patrzę, bo latem 2014 roku, podczas Mistrzostw Świata w Hiszpanii, spędziłem przy kadrze USA naprawdę dużo czasu. Mam więc trochę sentyment do niego. Sporo rozmawialiśmy. Uważam go za inteligentnego gościa, trochę introwertyka. Ale powiadam, nie jestem tu od tego, żeby go bronić, bo nie mam w tym żadnego interesu.
A tego, o czym zaraz napiszę, bronić się nawet nie da. 34-letni Harden pojawia się na pierwszej konferencji prasowej w barwach Clippers i mówi, że w 76ers nie miał za bardzo wolności, że nie jest graczem systemowym, że to on jest systemem. Gdybym miał płacone za budowanie jego dobrego wizerunku, to po takiej konferencji musiałbym sięgnąć do granic swojej kreatywności i wyobraźni, a na koniec i tak trochę nakłamać, żeby próbować to wygładzić.
Bo fakty są takie, że obecna wersja Hardena, ta 34-letnia, to już nie to samo, co nawet jego wersja z początków na Brooklynie, czyli ledwie (albo aż) trzy lata temu. Nie wspominając już o tamtej z Houston. Tamta wersja, czy się to komuś podoba, czy nie, to był gracz nie do zatrzymania, wówczas jeden z pięciu (może nawet wyżej) najlepszych graczy w lidze. W latach 2017-2020, Brodacz był dwa razy drugi w głosowaniu na MVP sezonu, raz wygrał, raz był trzeci. Tylko, że tamten Harden był niemożliwy do krycia jeden na jednego, ponieważ groził zdobywaniem punktów na każdym możliwy sposób. Podszedłeś za blisko, mijał i atakował kosz. Dawałeś mu kawałek wolnej przestrzeni, walił za trzy. No i świetnie podawał (co akurat zostało). Ludzie nadal nie do końca zdają sobie z tego sprawę, ale przecież po to masz mnie, że Harden jest bardzo silny, mocno zbudowany. Wiele razy widywałem go bez koszulki i uwierz mi, jakby nie wiedzieć, jaki sport uprawia, to można by powiedzieć, że jest przedstawicielem jakiegoś sportu walki. Ja się nie zachwycam byle czym, ale tak to wygląda, takie są fakty. Telewizja nie do końca to oddaje, ale będąc w hali, widać doskonale, jak Harden niejednokrotnie trochę przestawiał sobie, trochę ukierunkowywał, broniących go ludzi.
Ale tamtego Hardena już nie ma. Przede wszystkim stracił swoje firmowe „depnięcie”. I tu się wszystko zaczyna, a raczej kończy. Nie mając tego, traci jeden ze swoich wymiarów atakowania. Bez tego staje się już „tylko” strzelcem. Nadal groźnym i trudnym do krycia, ale za to bardziej przewidywalnym. Obrońcy mogą podchodzić bliżej, utrudniać mu rzut, ale jednocześnie niewiele tracąc z odcinania mu penetracji. Mogą nadal ustać mu na nogach, nawet gdy nabiorą się na jakiś zwód. Zeszłoroczny, całkiem dobry jego sezon, to bardziej, niż cokolwiek innego, był efekt obecności w składzie Joela Embiida. Sam pick and roll z tak świetnym środkowym, otwierał Hardenowi drogę do operowania. Owszem, Harden bardzo pomógł Kameruńczykowi, z francuskim i amerykańskim paszportem, w zdobyciu MVP sezonu, ale tam pomoc było obopólna. To była swego rodzaju mikoryza. To nie czas i miejsce, żeby teraz roztrząsać, kto w tym układzie był grzybem, a kto drzewem.
Więc nie jest prawdą, że Harden miał w Filadelfii związane ręce schematami Doca Riversa. Przeciwnie, dostał tyle boiskowej wolności, ile tylko mógł dostać, w takich, a nie innych okolicznościach. Gdyby nie dwójkowa gra z Embiidem, jego własna gra zapewne wyglądałaby gorzej. Więc jeśli James Harden naprawdę wierzy w to, co mówi, jeśli nadal wierzy, że w 2023 roku drużyna może funkcjonować i odnosić sukcesy w takim schemacie, jak to działało w Rockets, to jest to duży problem dla Clippersów. Tamtego Hardena, tak fizycznie, po prostu już nie ma.
– Killian Hayes. Może nie konkretnie dla niego, ale pewnego zjawiska, które ktoś mi musi wytłumaczyć. Zjawiska, w którym, wprawdzie nadal tylko 22-letni Hayes, ale już w czwartym roku w NBA, gra rolę i minuty (30,5 na mecz) ponad parą Jaden Ivey (19,4 min.) oraz Marcus Sasser (21 min.). Czy Hayes ma jakieś kwity na coacha Monty Williamsa, że ten dał mu taką rolę i swobodę w rotacji, która w tym sezonie nigdzie nie idzie? To nie ma sensu na kilku poziomach, ponieważ… Hayes będzie zastrzeżonym wolnym agentem tego roku. Jeśli Pistons będą sztucznie pompować jego wartość, to latem jego usługi będą ciut droższe. A po co, skoro nie muszą takie być? Pompowanie jego wartości w celu transferu, też ma niewielki sens, bo czy jest drużyna, która coś da za czwartoroczniaka, który jest w NBA co najwyżej średni, który latem będzie chciał nowy kontrakt? Nikt w NBA nie jest o jednego Killiana Hayesa od bycia wyżej, niż w danym momencie jest. Jako GM którejkolwiek z drużyn NBA, nie chciałbym rozmawiać z Pistons w sprawie pozyskania 22-letniego Francuza. Komplet opon zimowych mogę dać i zaprosić na kebab. Nic więcej.
– Patrick Williams. Gra czwarty sezon w NBA. Zdobywał po 9 punktów na mecz w dwóch pierwszych latach. W poprzednim wskoczył na 10 punktów, zagrał we wszystkich 82 spotkaniach. Spodziewałem się u niego jakościowego skoku w grze. Póki co, ten skok nie następuje. Na razie zdobywa po 5,4 punktu na mecz, przy zaledwie 30,6% z gry oraz fatalnym 22,6% zza łuku. Stracił miejsce w wyjściowej piątce Bulls. Nie on jest przyczyną problemów w Chicago, ale jego wejście na wyższy poziom, wiele z tych problemów by rozwiązało. Przynajmniej częściowo. Ma 22 lata, jest bardzo atletyczny. Obserwuję go już długo i zastawiam się w czym jest rzecz. Niemal wyłącznie z tym, co ma dzięki genom i naturze, jego gra powinna wyglądać dużo lepiej. Zła etyka pracy, problem z motywacją, złe otoczenie? Nie wiem, ale nie wygląda to dobrze.
– Damian Lillard. 37% z gry i 26,9% za trzy punkty to, „by far”, najniższe wskaźniki w jego karierze. 22,8 punktu na mecz, to najniższa średnia od 2015 roku. Do tego najniższe w karierze 4,8 asysty. Wiem, nowy klub, nowy system, całkiem nowy trener. Trzeba nauczyć się wspólnej gry z Giannisem, sezon jest jeszcze młody. Pamiętajmy też jednak, że w dwóch ostatnich latach Dame o nic nie grał, Blazers po cichu tankowali, a on szedł na przymusowe wakacje. Jego ostatni basket o coś, to były Igrzyska Olimpijskie w Tokio, w których nie wyglądał za dobrze. Lata lecą (33) a sił i wzrostu nie przybywa.
– Andrew Wiggins. Był drugim najlepszym graczem w finałach 2022. Jeśli więc Warriors chcą coś znaczyć w tym sezonie, to muszą pomóc Kanadyjczykowi wrócić na właściwe tory. 10,4 punktu, 0,9 asysty, 0,4 przechwytu, 0,4 bloku, 39,5% z gry, 15,2% (!) za trzy punkty, 50% z linii. Każdy z tych wskaźników jest rzecz jasna najgorszy w jego dotychczasowej karierze. Ma dopiero 28 lat, więc teoretycznie powinien wchodzić w swój prime i grać najlepszą koszykówkę życia. Stracił dużą część tamtego sezonu przez poważne problemy rodzinne. Być może jego problemy boiskowe są tylko wypadkową tego, że w domu nadal nie jest do końca dobrze.
– Scoot Henderson. Trzeci pick tegorocznego draftu, póki co, nie zachwyca. Jego średnie z pięciu meczów (teraz leczy prawą kostkę) sięgają ledwie 8,8 punktu, 2,2 zbiórki, 4,6 asysty i aż 4 strat. 34,6% z gry i fatalne 9,5% za trzy punkty. Rzut, to miało być coś, co będzie kilkuletnim procesem, ale fizyczność i łatwość w dostawaniu się pod kosz miało być czymś, co już jest na poziomie NBA. Póki co, to się nie dzieje. Może te dwa-trzy tygodnie przerwy, to idealny moment, żeby zebrać myśli, delikatnie zrekalibrować samego siebie na nową ligę i nowe wyzwania. Na moje oko jest w jego grze za dużo wewnętrznej walki, za dużo próbowania bycia kimś, kim nie jest, zamiast odwoływania się do swoich naturalnych atutów. Po co rzucać z daleka, gdy ewidentnie się nie umie. Czemu nie (próbować) atakować obręczy i na tym budować swój pierwszy rok w NBA. Przecież jego coach, Chauncey Billups, zanim zdobył MVP finałów 2004 roku, też trochę się tułał po NBA.
– Kenyon Martin Sr. Postać znana chyba wszystkim. Nawet tym młodszym fanom. Były gracz Nets, Nuggets i paru innych klubów, jedna z wyróżniających się postaci w NBA pierwszej dekady nowego milenium. Jego syn trafił ostatnio z Clippers do 76ers, przy okazji transferu Jamesa Hardena. Martin senior, powiedział w jakimś programie telewizyjnym, czy podcaście, że Luka Doncic nie jest nawet najlepszym graczem Dallas Mavericks. Rozwiązania tu są dwa i oba, w przypadku tego pana, da się uzasadnić i podeprzeć faktami. Albo pan Martin jest głupi, albo jest rasistą. Ewentualnie jest głupim rasistą, bo i taka ewentualność wchodzi w grę. Kyrie Irving nie jest lepszym koszykarzem od Luki. Na żadnym etapie swojej kariery, nawet tym mistrzowskim, nie był lepszy od Słoweńca. Dużo mówi się o rasizmie białych w stosunku do czarnych, ale rasizm czarnych do białych też istnieje, i kto wie czy w obecnych czasach nie jest bardziej niebezpieczny, bo mocno zawoalowany. To by się zgadzało, bo to już nie pierwszy raz, kiedy „nikt, zupełnie nikt, nic….a Kenyon Martin coś”. W 2017 Jeremy Lin, Azjata, pokusił się o zrobienie sobie dredów. Martin to skrytykował i stwierdził, że Lin chce usilnie być czarny, a przecież nazywa się Lin. Lin, wówczas gracz Nets, w inteligentny sposób odpowiedział mu na swoim Instagramie. Martin niby przeprosił, ale w tych przeprosinach było więcej żenady i krzątaniny, niż faktów i prawdziwych przeprosin. Mówmy więc wprost – Kenyon Martin Sr. jest mało rozgarniętym rasistą.
– Adam Silver. Za to, że wziął na siebie odpowiedzialność słabe w ostatnich latach Mecze Gwiazd. Częściwo się trzeba się zgodzić, bo wszedł w zbyt partnerskie stosunki z zawodnikami i dał sobie wejść na łysą głową. Ale w ogólnej skali nie wiem po co aż tak sypie ową łysą głowę popiołem. Silver jest Komisarzem NBA od 2014 roku, a przecież słaba jakość i letnia atmosfera All-Star Game, to historia dużo starsza.
Dzięki serdeczne, że udało Ci się dojechać do końca tego tekstu. Nieskromnie napiszę, znasz mnie, że moim zdaniem wyszło dobrze. Jeśli się zgadzasz, to daj znać (jeśli nie, to też możesz dać znać). Polub, skomentuj, udostępnij. Wiesz, że w obecnych czasach, w internecie, takie rzeczy mają znaczenie. Najlepszego!
* Tekst napisałem oryginalnie dla portalu Unibet.
Panie Karolu, lubię Pana teksty, sporo jest w nich ciekawych poglądów, ale tym razem pozwolę sobie skrytykować styl fragmentu o in season tournament. Przepraszam, ale metafory o charkaniu glutami to dużo poniżej Pana jakości. Rozumiem argumenty przeciwko turniejowi, ale błagam dyskutujmy o tym na jakimś poziomie. Sam jestem dość sceptyczny w stosunku do koncepcji ale na razie nie zobaczyliśmy jednej edycji więc trochę wcześnie na ten kaliber. Uważam, że warto rozmawiać o tym, co można by zrobić, aby liga, którą uwielbiamy była jeszcze ciekawsza. A Silvera tutaj odrobinę rozumiem – ja czy Pan i tak będziemy oglądać ligę, ale on konkuruje z kilkoma innymi produktami na amerykańskim (i nie tylko) rynku, stąd kombinuje jak koń pod górkę jak nie zostać biznesowo w tyle. Wydaje mi się też koncept IST daje jakieś pole do eksploracji słabszym zespołom – wystarczy przecież 5 mocnych spotkań żeby awansować. I dla tych którzy nie mają szans na mistrzostwo jest to jakaś ciekawa opcja. Wiadomo, tak jak europejskiej piłce która Sivler zdawał się inspirować, puchar kraju nadal nie jest tyle wart co mistrzostwo, daje sporo radości fanom słabszych zespołów które odprawiają z kwitkiem faworytów. Może i tu doświadczymy paru fajnych rzeczy.
Panie Jakubie, serdecznie dziękuję za odwiedzanie mojej strony i czytanie moich wpisów.