Dobra, potrzymaj mi rohlika… Piątek, 23 dzień czerwca, miejsce w samolocie 23. Z taką symboliką, to musiał być koszykarski wyjazd. Bezpośredni lot Sztokholm-Praga kosztował prawie tyle, co kontrakt Joakima Noaha łamane przez Chandlera Parsonsa, więc skorzystałem ze swojego sprytu, zaradności i wiedzy geograficznej. Wybrałem lot do Wrocławia a potem autobus do stolicy Czech. Gdzieś dopiero w środku tamtego dnia dodarło do mnie, że w ogóle nie spałem w nocy z czwartku na piątek. Był draft w NBA. Zrobiliśmy z chłopakami naszą pierwszą w historii transmisję live z tego wydarzenia. Po trzeciej nad ranem musiałem ruszać na lotnisko.
Nie umiem spać na siedząco. To jest mój największy podróżniczy problem. Mam kolegę, który ma 2 metry wzrostu, waży ponad stówę, a potrafi jakoś wcisnąć się w te małe siedzonka, w które ja mam problem się wcisnąć, i niczym niewzruszony zasnąć w ciągu pięciu minut. A ja, jak ten bałwan, siedzę i rozglądam się po autobusie, samolocie, pociągu. Przynajmniej jest czas na rozmyślania.
We Wrocławiu spędziłem trzy godziny. Zdążyłem zjeść tradycyjny polski obiad, którego frontcourt stanowiła wyśmienita zupa pomidorowa a backcourt znakomita surówka z fantastycznym szaszłykiem z piersi kurczaka. Nie handlowałbym żadną częścią tego obiadu. Nawet za wysokie picki Danny’ego Ainge’a. Miałem okazję w autobusie miejskim zaprzyjaźnić się z przemiłą emerytką, której syn za parę tygodni jedzie zwiedzać Turcję. Ona się boi. Drugi syn rozstał się z żoną, bo ta go zdradzała, a córka z kolei miała swego czasu związek na włosku, bo jej mężowi, górnikowi, nadmiar hajsu przewrócił w głowie. Nie prosiłem o tę wiedzę. Chciałem zapytać czy zna Iversona, ale pomyślałem, że nie będzie wiedzieć o kogo chodzi. A nie chciałoby mi się tłumaczyć. Było za ciepło. Miałem za dużo piasku w oczach. To był akurat dzień zakończenia roku szkolnego. Zauważyłem, że nową, świecką tradycją jest uczcić to wydarzenia u pana Ronalda McDonalda.
Praga nie jest dla mnie miejscem sentymentalnym, jak Londyn czy Hiszpania, ale faktem jest, że Praga była pierwszym miejscem poza Polską, które odwiedziłem. Wtedy to jeszcze była Czechosłowacja, ja miałem pięć lat. Z mamą jechaliśmy nocnym pociągiem, żeby dołączyć do taty, który miał nas na miejscu odebrać. Wtedy w Pradze po raz pierwszy w życiu jechałem metrem. Z racji specyficznego charakteru pracy mojego taty, mieliśmy w życiu okazje pomieszkiwać w różnych miejscach. W Czechach spędziliśmy miesiąc. Skumplowałem się z pewnym rodzeństwem – Blanką i Irko. Możesz mi nie wierzyć, ale pamiętam tamten czas. Może jak przez mgłę i nie wszystko, ale pamiętam. W ciągu paru dni nauczyłem się różnych czeskich słów, a oni polskich. Było fajnie.
Ale pogadajmy o koszykówce. Kobiet.
Gdy brałem w kółko w kalendarzu to wydarzenie, miałem przede wszystkim na myśli czeską kuchnię, parę dni odpoczynku, mały reset od Skandynawii. Koszykówka? W pierwotnym założeniu miała być dodatkiem do całego wyjazdu. I wiesz co? Bardzo się pomyliłem. Koszykówka kobiet jest świetna! Wykrzyknik. Zapewne tym, którzy siedzą w damskim baskecie opowiadam banały. Zdaję sobie z tego sprawę. Dla mnie jednak, jest to odkrycie na miarę odkrycia druku przez Gutenberga. W sezonie nie oglądam kobiecej koszykówki. W meczach, które sędziuję, skupiam się na cylindrach i kontaktach, nie taktyce i ładnych zagraniach.
W ciągu dwóch dni zobaczyłem aż osiem meczów. Nie opuściłem żadnego spotkania. Nawet tych o miejsca 5-8. Pierwsze wrażenie – Poza siłą i atletyzmem z męskiej koszykówki, wszystko inne tam jest. Taktyka, wyszkolenie techniczne, rzut, walka, emocje, pasja, radość, łzy. To jest to. Na początku trochę przyłapywałem się na tym, że wchodząc w ten świat z mindsetu NBA, w pewnych zagraniach, podświadomie przewidywałem co zaraz się wydarzy, ale z racji takiej, a nie innej fizyczności kobiet, te rzeczy się nie działy. Z czasem odkryłem w tym wszystkim piękno. Russell Westbrook ze swoim atletyzmem, może uprościć wiele akcji. Może mijać dłonie obrońców, nawet będąc już powietrzu. To jest piękne, bo niedoścignione. Ale taka Evanthia Maltsi musi z kolei pracować 24 sekundy na pozycję do rzutu czy penetracji dla siebie czy którejś z koleżanek. I to też jest piękne. Bo inne. Wspomniana Maltsi, 38-letnia obwodowa z Grecji, skończyła turniej ze średnimi na poziomie 16.1 punktu, 6.6 zbiórki, 4.1 asysty oraz 1.6 przechwytu. Jej boiskowego IQ wielu zawodników NBA mogłoby tylko pozazdrościć.
Dla nas Polaków, pojechać do Czech, to tak trochę jakby być u siebie, ale nie do końca u siebie. To jakby być za granicą, ale tak trochę jakby u siebie. Zdaje mi się, że Polacy lubią Czechów. Nie dałbym sobie (rzucającej) reki uciąć za to, że w drugą stronę jest podobnie. Niczego nie sugeruję, tylko się zastanawiam.
W piątek, późnym popołudniem zameldowałem się w hotelu. Hotel nazywał się Carol i znajdował się zaledwie cztery minuty spacerem od hali O2. Tyle samo od stacji metra. Jeśli wybierasz się do Pragi i nie wiesz gdzie się zatrzymać, to już wiesz. Bardzo polecam. Mili pracownicy, bardzo dobre śniadania, w miarę szybki internet, na dole bar, do dyspozycji basen i sauna. Czego Ci więcej trzeba? Mi pasowało. Między meczami wracałem i wskakiwałem do basenu, żeby trochę ochłonąć. To był dobry patent.
Już na dzień dobry, w sobotę w południe, kobiecy basket powitał mnie mocnym uderzeniem. Łotyszki pokonały Włoszki 68:67 w meczu, którego stawką było top5 turnieju, co równało się z kwalifikacją do przyszłorocznych Mistrzostw Świata w Hiszpanii. Awans na tę imprezę wywalczyły sobie w Pradze również ekipy Belgii, Francji, Grecji oraz Turcji. Gospodyniami turnieju będą Hiszpanki, więc one awans miały z urzędu.
Były kontrowersje. Na 9 sekund przed końcem sędzia zagwizdał faul niesportowy Cecilii Zandalasini. Łotyszki przegrywały jednym punktem. Ta sama Cecilia Zandalasini, sześć sekund wcześniej dała prowadzenie Włoszkom. Ten faul nie nadawał się na niesporta. Nie na tym etapie meczu. Zresztą, nawet na wyciętym bez emocji klipie, czysto szkoleniowo, bez wyniku, bez czasu, bez wagi starcia, to zagranie nie było zagraniem niesportowym. Włoszki faulowały taktycznie. Opłaciło się, bo Anete Steinberga, która moment wcześniej była bezbłędna z linii i dała Łotyszkom prowadzenie, tym razem pomyliła się w obu próbach. Włoszki zebrały piłkę, ale miały tylko siedem sekund na przeniesienie akcji. Udało się oddać rzut, ale to nie był dobry rzut. Przy tego typu okazjach zawsze myślę o tym, że może kiedyś FIBA pozwoli brać time-outy z parkietu. Ale, co by nie powiedzieć, Łotyszki zasłużyły na tę wygraną.
Do tej pory nie miałem swojej ulubionej koszykarki. Od Pragi jest nią chyba Anete Steinberga z Łotwy. Mówię chyba, bo widziałem ją na żywo zaledwie dwa razy, ale już zdążyła mi się spodobać. Walczy i myśli na parkiecie. Jeśli walczysz i myśli, to masz u mnie szansę na szacunek i sympatię. Jej średnie za cały turniej to 14.7 punktu, 11.1 zbiórki, 2.3 asysty, 2 przechwyty.
W półfinałach Hiszpanki nie dały szans Belgijkom, a Francuzki Greczynkom.
Nowością dla mnie, w porównaniu z męskimi imprezami, było to, że do zawodniczek bez większego problemu można było podejść, pogadać. One same nie stroniły po meczach od krótkich wizyt w strefach swoich kibiców. Trzeba też dodać, że fanów nie było zbyt wielu, więc pewnie i to miało swój pływ na, rzekłbym, rodzinną atmosferę. Nie wiem. Tak mi się wydaje. Nie mam porównania z inną tego typu imprezą kobiet. Ochroniarze nie mieli za dużo pracy.
FIBA wpadła na świetny, moim zdaniem, pomysł, żeby hymny państwowe odgrywane były na żywo w hali przez pianistę. Może mało istotny szczegół, ale mi się podobał.
Między meczami, można było pokręcić się pod halą. Mam ten rzut a mój agent cały czas nie może znaleźć mi roboty. A lata lecą. Planuję go zwolnić i zatrudnić tego, który Cezaremu Trybańskiemu załatwił swego czasu gwarantowane $5 mln. No powiedz mi, kto w dzisiejszych czasach nie potrzebuje weterana z dobrą trójką? Kto?
Wróciłem do hotelu w sobotni, gorący wieczór bardzo zadowolony. Poszerzyłem sobie koszykarski horyzont. Nie spodziewałem się tylu pozytywnych emocji związanych z koszykówką kobiet. A jednak. Posiedziałem chwilę w hotelowym barze, po czym udałem się na zasłużony spoczynek.
Praga w tamten niedzielny poranek kusiła, żeby nie iść na pierwsze dwa mecze. Sugerowała, by pójść dopiero na 18.00 na mecz o brąz a potem na finał. Prawie dałem się namówić, ale ostatecznie wygrała koszykówka. Wstałem wystarczająco wcześnie, żeby odwiedzić stare miasto, przejść przez Most Karola i wrócić na czas do O2 na mecz Włochy-Słowacja, jak nakazuje pismo. Nie będę oszukiwał, że było to porywające starcie. Nie było. Tak jak i kolejne (Łotwa-Turcja). Po nich wróciłem do hotelu, spakowałem się. Wiedziałem, że po finale, mogę nie mieć za dużo czasu. Już 20 minut po północy miałem autobus z powrotem do Wrocławia na lot do Sztokholmu. Spakowany, wskoczyłem do basenu, a po krótkiej sesji relaksacyjnej wróciłem do O2.
Mecz o brąz, to była historia tworząca się na naszych oczach. Belgia, czarny koń, czy raczej czarne klacze, tego turnieju, po raz pierwszy w historii sięgnęły po medal na imprezie tej rangi. Akurat siedziałem koło dziewczyny prowadzącej media społecznościowe drużyny narodowej, która z radością mówiła, jak w czasie turnieju, polubienia ich oficjalnego profilu na FB zaczęły się mnożyć. W ciągu kilkunastu dni z tysiąca wskoczyły na dziesięć tysięcy.
Na zdjęciu Julie Vanloo – przemiła i niebezpieczna z dystansu.
Greczynki zostały zatrzymane ledwie na 16 punktach w drugiej połowie. Belgia bardzo zasłużenie wygrała 78:45.
Finał nie był gorący. Był co najwyżej letni. Hiszpanki dość szybko dały do zrozumienia Francuzkom, kto w tym meczu będzie rozdawał karty. Choć pierwsza kwarta była w miarę wyrównana. Hiszpanki wygrały 71:55. MVP turnieju została Alba Torrens, która w finale zdobyła 18 punktów.
Obejrzałem wręczenie medali, zakończenie turnieju. Pokręciłem się jeszcze trochę po O2. Porobiłem zdjęcia. Czas zaczął naglić. Na szczęście byłem już spakowany. Ostatni prysznic, potem metro do dworca autobusowego. Wszystko spokojnie, bez żadnych historii. Autobus nie był pełny. Można było odpoczywać. We Wrocławiu byłem koło piątej. Autobusem 206 udałem się w stronę lotniska.
Z O2 zabrałem ze sobą drożdżówkę z serem i dżemem. Wiedziałem, że się przyda w okolicach szóstej rano. Miałem rację. Zawinąłem ją sobie w statystyki z pierwszej kwarty meczu Łotwa-Turcja.
To miał być weekendowy wyjazd z koszykówką w tle, a okazało się, że koszykówka bardzo szybko stała się głównym punktem programu. Basket w kobiecym wydaniu bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. I jeszcze raz podkreślam – wiem, że dla wielu są to oczywistości, ale dla mnie, osoby która w ostatnich pięciu latach, jako kibic, widziała maksymalnie 2 całe mecze (może nawet nie) w wykonaniu kobiet, to było coś nowego, coś odświeżającego w porównaniu z NBA. Za rok Mistrzostwa Świata w Hiszpanii. Wiesz – Hiszpania + koszykówka + pogoda + jedzenie. Wstępnie jestem na tak…