#NBALondon17 – Relacja z wyjazdu

Londyn jest miastem, które ma w moim sercu specjalne miejsce. Dzieli je z Hiszpanią i paroma innymi lokacjami, rzeczami, osobami, zdarzeniami. To właśnie w Londynie jako nieopierzony dwudziestolatek stawiałem pierwsze samodzielne kroki w wielkim świecie. Na rynku pracy i na innych polach. To tam uczyłem się dbać o samego siebie. To tam zgłębiałem tajniki samodzielnego prania, sprzątania, gotowania, robienia zakupów. Dotarło do mnie, że ciepły posiłek na stole nie jest zapisany w konstytucji, że tak się wyśpisz, jak sobie pościelesz.
Uczyłem się na błędach, na małych sukcesach, na obserwacjach. Londyn otworzył mi oczy na wiele spraw, pogłębił ciekawość świata, innych kultur, innych ludzi. Czasem wracam pamięcią do tamtych dni. Dni bez mądrych telefonów, ba bez jakichkolwiek telefonów osobistych, bez Facebooka, bez zawsze obecnego
(dziś) na wyjazdach laptopa. Dni z kafejkami internetowymi i boxami telefonicznymi obsługiwanymi przez Jamajczyków.
Niewinne dzieci w mieście, które bywa okrutne, które potrafi pogryźć i wypluć,
zanim się zorientujesz. Londyn dawał i zapewne do dziś daje wiele możliwości rozwoju, ale jednocześnie krył i pewnie do dziś kryje w swoich ciemnych zakamarkach jeszcze więcej pokus. Narkotyki, alkohol, egzotyczne kobiety, hazard.
Jeśli miałeś hajs. No i oczywiście jeśli chciałeś. Poznałem wiele przypadków Polaków, którym pierwsza większa wypłata przewróciła w głowie. Niektórzy potrafili wypłynąć na powierzchnię po pierwszym, chwilowym zachłyśnięciu. Inni poszli na dno lub w jego okolice.
Była to też dla mnie okazja, żeby oddzielić nieprawdziwych kolegów od prawdziwych przyjaciół. Poznałem dziewczyny, które ledwie po kilku tygodniach od przyjazdu, zostawiały swoich polskich chłopaków dla bogatszych miejscowych, nie zawsze Anglików. Wcześniej wydawało mi się, że to scenariusze bardzo filmowe.
Pracowałem jako butler (niestety nie Jimmy) na żydowskich imprezach – Bar micwy, wesela i jakieś tam jeszcze żydowskie eventy. Najmłodszy w Londynie, 20-letni butler. Podobno. Kolega doradził
mi, żebym mówił, że mam 22 lata (jakby 22 a 20 robiło różnicę), bo butlerzy zwykle miewają po 30+ lat. Być może dlatego na bar micwach brali mnie czasem za jednego z gości, co bywało całkiem śmieszne. Czasem czułem się jak maskotka, wśród starych wyjadaczy silver service’u.
Mimo, że Londyn odwiedzam regularnie, to dopiero w tym roku miałem okazję pojechać na chwilę na swoje stare śmieci – okolice Manor House i Finsbury Park.
Skłamałbym, gdybym napisał, że czułem się jakby tamten czas odbył się wczoraj, choć faktycznie wiele wspomnień i obrazów ma w mojej pamięci tyle samo kolorów, co wtedy.
Różne miejsca zapamiętuję przez zapachy. Dworzec centralny w Sztokholmie pachnie zawsze kawą i bułkami z cynamonem. Londyńskie metro pachnie specyficznie. Nie wiem czym, ale z zamkniętymi oczami, po samym zapachu, poznałbym gdzie jestem. Charakterystycznie pachną też londyńskie ulice, gdzie mieszają się kuchnie, kultury, ludzie i ich perfumy.

Ale hej, gdzie tu o NBA?
Temu wyjazdowi nie towarzyszyło aż tyle emocji, co w poprzednich latach. Po pierwsze byłem w trakcie maratonu. Fizycznego i psychicznego. Chyba nadal w nim jestem. Po powrocie z Toronto były Święta w Polsce, potem basket w szwedzkim Lund, potem powrót do domu na dosłownie pięć godzin, tylko po to by za chwilę ruszać do kontynentalnej Finlandii. Poniedziałek w domu to było nic dla ciała i umysłu, bo we wtorek rano zabierałem już swoje talenty do Sztokholmu, żeby wieczorem polecieć do Londynu. Nawet zastanawiałem się przez krótką chwilę czy nie odpuścić sobie wyjazdu w tym roku. Tym bardziej, że po powrocie w piątek, tym razem po siedmiu godzinach w domu, miałem w planach być znów na promie płynącym do Sztokholmu. Ostatecznie znalazłem się jednak na pokładzie samolotu, choć nie czułem wielkiego podekscytowania z tym związanego, które zwykle towarzyszyło mi w takich momentach. Być może był to chwilowy przesyt NBA na żywo (say what?!), związany z wyjazdem do Toronto, może zmęczenie, ale chyba najpewniej fakt, że ani Nuggets, ani Pacers nie mają w swoich składach zawodników, którzy bardzo mnie ekscytują. Tak, nawet Paul George. Tak, nawet (ostatnio) Nikola Jokic.
Przyłapałem się na tym już wiele razy, kiedy stałem koło zawodników NBA młodego pokolenia i nie czułem „tego czegoś” z faktem ich bliskiej obecności związanego. Z kolei czułem „to”, gdy rozmawiałem choćby z Mike’iem Millerem, Marcusem Camby’m czy Dikembe Mutombo. Żeby wymienić tylko kilku z długiej listy.

„To coś” to według mnie mieszanka szacunku i swego rodzaju uwielbienia wywodzącego się z dziecięcej fascynacji. Jako brzdąc idealizowałem, niejako odczłowieczałem gwiazdy NBA. Tamta liga lat 90′ poprzedniego wieku, to było coś tak nierealnego, tak bardzo nie na wyciągnięcie ręki, że dziś kiedy mam czasem okazję tego faktycznie dotknąć, trudno jest mi uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. NBA w TVP dla kilkunastoletniego mnie to nie były mecze koszykówki. To była ekranizacja zapierającej dech w piersiach baśni, która za każdym razem zabierała mnie w podróż do nieistniejącego świata.
Kiedy po latach, już w dorosłym życiu dane mi jest widzieć na żywo i rozmawiać z tymi, których plakaty miałem na ścianach, przeżywam to w trudny do opisania sposób. Przynajmniej tak to wygląda w moim przypadku, ale zakładam, że taki właśnie jest schemat działania ludzkiego umysłu w tej materii.
Tak miałem, gdy pierwszy raz udało mi się porozmawiać z Jasonem Kiddem, człowiekiem którego plakat do dziś wisi w moim dawnym pokoju, w domu moich rodziców. Tak miałem za każdym kolejnym razem, gdy naprzeciwko mnie stawali Kevin Garnett, Paul Pierce, David Stern i wiele innych wielkich osobowości ligi.

Wejście do O2 w środowe przedpołudnie rozwiało wszystkie ciemne chmury skłębione w mojej głowie. Ale też nie chcę przesadzać, że było ich aż tyle. Po prostu nie skakałem z radości na myśl o godzinach na promie, na lotniskach, w autobusach. Samo NBA? Chyba wiesz…
Odebrałem akredytację, ruszyłem na parkiet. To znów było to! Znów zaświeciło słońce. Ta magia nigdy się nie nudzi. Akurat trenowali Pacers. Nuggets odwołali swoje zajęcia w O2. Odbyli je gdzieś w innym miejscu w Londynie. Było to miejsce, które nazywało się „nie chce mi się tam jechać”. Nad porządkiem na linii media – gracze NBA czuwała znów ta sama pani, którą poznałem rok temu, którą roboczo nazwałem wtedy Betty.
Dziś, mając bagaż doświadczeń z dwóch wypraw do Ameryki w 2016 roku, wiem że działalność cioci Betty, w porównaniu z tym, co dzieje się na regularnych meczach NBA, jest działalnością mocno pokrytą różowym futerkiem. Uśmiechnąłem się sam do siebie, gdy usłyszałem, że Betty zaprasza media do opuszczenia jednej części parkietu i udanie się do innej. „Z-a-p-r-a-s-z-a.”

NBA w Londynie to przedsięwzięcie, które jak powieść „Mistrz i Małgorzata” rozgrywa się na kilku poziomach. Pierwszy podstawowy to oczywiście mecz koszykówki, który europejscy kibice mogą zobaczyć na żywo. Europa jest nadal głodna NBA z pozycji parkietu. To był mój piąty mecz w O2. Bez względu na to kogo by liga nie wysłała, hala za każdym razem jest pełna. To musi być coś, co spędza sen z powiek Adama Silvera. Z jednej strony robi wiele, żeby rozładować zawodnikom kalendarz i dać więcej drogocennego odpoczynku, ale z drugiej strony wizja istnienia w Europie na stałe, jeśli nie dywizji, to przynajmniej jednej drużyny, a jeśli nawet nie drużyny, to czegoś więcej, niż tylko jednego meczu na rok, z finansowego jak i marketingowego punktu widzenia z pewnością rozbudza jego wyobraźnię. Oficjalnie mówi, że to być może melodia dalekiej przyszłości. Nieoficjalnie, po jego łysej, idealnie wypolerowanej łysinie biegają tysiące pomysłów jak spieniężać marketingowy sukces NBA.
Drugi poziom to szeroko rozumiana promocja ligi. NBA przybija swoją pieczątkę do całej masy różnych wydarzeń, które dzieją się przed, w trakcie, jak i po właściwym meczu. Jeśli mecz rozgrywany jest w czwartki, to dzieje się już w zasadzie od poniedziałku. Kliniki dla trenerów, pokazowe treningi dla młodzieży oraz cały wachlarz podobnych inicjatyw.
Trzeci poziom, niewidoczny w telewizji, nieporuszany w mediach, a być może najciekawszy, to biznes. Adam Silver spotyka się w kuluarach z przedstawicielami FIBA oraz ludźmi, których możemy nazwać inwestorami. Chciałbym móc coś więcej powiedzieć o tych ludziach i spotkaniach, ale niestety jeszcze nie udało mi się otworzyć tych drzwi. I na ten moment nie jestem pewien, czy chciałbym je otwierać. To już nie jest koszykówka. To jest dojenie krowy. Nie chcę powiedzieć, że uważam, że to coś złego. Chcę tylko powiedzieć, że interesuje mnie to jedynie w skali bardzo ogólnej.
Drzwi, które udało mi się otworzyć miały napis Dikembe Mutombo. I z tego jestem bardzo zadowolony. Wcześniej widywałem go na żywo przy kilku okazjach, raz nawet był moim trenerem (tak mu się wydawało) podczas konkursu rzutów za trzy punkty, który wygrałem, ale w wtedy nie było czasu ani możliwości by dłużej porozmawiać. Deke jest bardzo zapracowanym człowiekiem. Jako ambasador NBA, pojawia się w różnych częściach świata w przeróżnych rolach. Jako były wielki zawodnik, legenda ligi, jako trener podczas koszykarskich klinikach dla najmłodszych, jako człowiek reprezentujący Afrykę, mówiący o palących potrzebach i problemach tego kontynentu. Często go widać, ale rzadko można go złapać. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się namówić go na nagranie krótkiego promo video oraz na małą rozmowę.

Spotkanie z Marcusem Camby’m było też swego rodzaju sentymentalną podróżą w przeszłość. Pogadaliśmy o Finałach 1999 roku. Knicks, dla których wówczas grał Camby, zostali pierwszą w historii ekipą, która z ósmego miejsca w play-offach, zaszła do samych Finałów. Tam wielka przygoda się skończyła, bo naprzeciwko (kontuzjowanego) Ewinga, Houstona, Sprewella, Camby’ego, Johnsona stanęli Robinson, młodziutki Tim Duncan oraz coach Popovich. Spurs zamknęli serię w pięciu meczach. 42-letni dziś Camby bardzo ucieszył się, kiedy przywołałem wspomnienia. Pogadaliśmy trochę o tamtej serii, tamtych czasach.
Nie przesadzam, gdy mówię, że tamta seria ukierunkowała moje dalsze życie. Napisałem pracę magisterską o Martinie Lutherze Kingu, bo podczas tamtej właśnie serii przeczytałem gdzieś jak Larry Johnson mówi do Avery’ego Johnsona „Przecież obaj pochodzimy z tej samej plantacji bawełny pana Johnsona.” Zainteresował mnie temat niewolnictwa. Język angielski, światowa polityka, historia, socjologia i
tak dalej… Wiele gałęzi moich zainteresowań pochodzi z tego jednego wspólnego pnia – zainteresowania NBA w dziecięcych latach. Dlatego spotkanie z Camby’m było dla mnie takie ważne i ciekawe.

Mike Miller. Człowiek klasa. Gość, którego karierę śledziłem od samego początku. Od Orlando, przez Memphis, Minnesotę, Waszyngton, Miami, Cleveland aż do teraz w Denver już tylko w roli mentora w szatni. Specjalista od trójek spotyka specjalistę od trójek.

Miałem też świetną rozmowę z Marko Milicem. Możecie nie kojarzyć, bo w NBA zagrał tylko 44 mecze (co zawsze było dla mnie zagadką, dlaczego nie zagrzał miejsca w lidze na znacznie dłużej) i w sumie byłem zaskoczony widząc go trenującego z dziećmi u boku Mutombo, w roli jednego z ambasadorów ligi.
To była taka zdrowa, normalna, serdeczna rozmowa, jak na braci Słowian przystało. Bez napinki, bez wyświechtanych banałów, okrągłych uogólnień i potoku pustych słów. Obśmialiśmy kilka rzeczy związanych z NBA, poruszyliśmy temat zmieniającej się koszykówki. Marko zapytał mnie czy znam Andreja Urlepa. Powiedziałem, że tak, choć nie osobiście. Okazało się, że jest jego sąsiadem. Zapytałem czy nadal dałby radę zadunkować nad samochodem. Zaśmiał się. Powiedział, że normalne wsady, bez stojących przeszkód, nadal robi. Tamtego nawet nie próbuje. „Chyba, że chodzi Ci o wsad nad samochodem, jaki zrobił Blake Griffin w konkursie wsadów. Taki mogę spróbować.” Śmiech. Tak sobie stałem i rozmawiałem z Milicem, a gdzieś tam w sobie dziwiłem się, że ta rozmowa jest taka…normalna.
Tu dla tych, którzy nie znają. Oraz coś z NBA. TUTAJ.

    
Spotkałem też chudego młodzieńca, który łaził za mną i pytał o ładowarkę do telefonu. Ktoś kojarzy?

I tak to mniej więcej wyglądało moi mili w tym roku. Pragnę na koniec dodać, że przed meczem spotkaliśmy się w kilkuosobowym gronie fanów NBA z Polski w jednym z barów w O2. Poruszyliśmy kilka ważnych dla świata tematów. Ktoś rzucił, że być może jest to zalążek czegoś, co w przyszłości może być spotkaniem ludzi, którym zdarza się odwiedzać czasem moją stronę. Pomysł bardzo ciekawy.
By the way – mecz wygrali Nuggets 140:112. 

2 comments on “#NBALondon17 – Relacja z wyjazdu

  1. Pingback: NBA London 2018. Relacja z wyjazdu – Karol Mówi

  2. Pingback: Czeski pościg – Karol Mówi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.