Pępowina została odcięta. Adam Silver wie, że przedsięwzięcie zwane „NBA w Londynie” było strzałem w dziesiątkę. Mimo, że grunt z pozoru nie był do końca pewny, bo przecież Anglicy nie są szaleni na punkcie koszykówki, to z wielu przyczyn to mogło się udać i się udało (przypomnijcie mi kiedy NBA przegrała na jakimś polu marketingowo w ostatnich latach).
Przede wszystkim gracze NBA nie mają bariery językowej. Mówcie co chcecie, ale nawet w XXI wieku fakt, że młodzi Amerykanie mogą sobie swobodnie rozmawiać na wyjeździe w swoim ojczystym języku, ma dla nich znaczenie. A to jest liga graczy, a Silver jest tak blisko graczy, jak Stern nigdy nie był. Bo nie chciał i nie musiał. Bo nie było internetu, a był Michael Jordan. Pamiętać też trzeba, że dla wielu z tych młodych chłopaków, wyprawa do Londynu jest pierwszą poważną wyprawą w życiu. Wielu z nich, pierwszy raz w życiu musi użyć paszportu, przed wejściem na pokład samolotu. Oczywiście nie licząc wyjazdów do Kanady na mecze z Raptors.
Dla nas, Europejczyków, do Londynu jest stosunkowo blisko a co równie ważne, jest relatywnie tanio przylecieć tu i spędzić te 2-3 dni. Londyn jest przepięknym miastem, w którym przy okazji wizyty związanej z NBA, można zrobić całą masę innych, pozasportowych rzeczy. Dziennikarze z różnych europejskich krajów pytają co roku Adama Silvera kiedy NBA zawita do ich krajów, i wtedy padają te wszystkie Włochy, Turcje, Hiszpanie i inne Francje. Silver jest mistrzem w odmawianiu, ale jednocześnie w dawaniu nadziei. Czytając między wierszami. Uwielbiam czytać między wierszami. Czytając między wierszami, można wywnioskować, że NBA może od czasu do czasu, przy okazji preseason przywieść swoje zabawki do europejskich piaskownic, które spełniają enbiejowskie standardy. Jest to nawet w pewnym sensie w ich marketingowym interesie, ale jeśli chodzi o mecz w ramach sezonu regularnego, mecze o ligowe punkty, o konkretne pieniądze, to nie. Londyn, tylko Londyn i nic więcej. Przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Po co naprawiać coś, co nie jest zepsute?
Myślę, że zjawisko zwane „ligowy mecz NBA w styczniu w Londynie” przerosło oczekiwania, z którymi w 2012 roku podchodzili do niego David Stern i Adam Silver, który niedługo później miał przejąć fotel Komisarza ligi. Zjawisko to puściło korzenie i zaczęło żyć swoim życiem. Jego historia wprawdzie nie jest długa, ale chyba już powoli możemy zaczynać mówić o pewnego rodzaju tradycji oglądania ligowego meczu NBA na żywo, w styczniu, w Londynie. Jasne, trzeba jej cały czas doglądać i marketingowo dopieszczać, ale głód na NBA na żywo u europejskiego kibica jest tak wielki, że Silver mógłby równie dobrze przysłać do Londynu jakieś, z całym szacunkiem, Sacramento Kings i jakąś Atlantę Hawks i nadal wyprzedałby bilety do O2 w ciągu kilku godzin. Kto starał się kupić bilety do O2 na NBA, ten wie. Ja się nie starałem, ale słyszałem, że jest ciężko.
Jeśli czytaliście moją zeszłoroczną relację z Londynu, to może pamiętacie, jak pisałem o wielopoziomowości tego wydarzenia. Poziom, niewidoczny w telewizji, nieporuszany w mediach, a być może najciekawszy, to biznes. Adam Silver spotyka się w kuluarach z przedstawicielami FIBA oraz ludźmi, których możemy nazwać szeroko rozumianymi inwestorami. Założę się, że dla Silvera ten poziom jest równie ekscytujący, jak dla LeBrona awans do Finałów. Założę się też, że jesteśmy już bliżej, niż dalej sytuacji, w której NBA zacznie spieniężać coś, o czym wcześniej nawet byśmy nie pomyśleli, że to można spieniężyć. Reklamy na meczowych koszulkach, to będzie nic. Takie samo nic, jak pomysły o możliwości zakupienia dostępu do ostatnich trzech minut pojedynczych meczów. W 2016 roku, po wizycie w Londynie, napisałem na temat Silvera, takie spostrzeżenie: „Adam Silver na kilometr wyczuwa pieniądze i dochodowe dla NBA deale. Tak to odbieram, gdy kolejny raz mam okazję słuchać go na żywo. David Stern kochał koszykówkę i miał głowę do interesów. Silver kocha biznes a koszykówkę po prostu lubi – lubi bo jest jego platformą do interesów. Może i też ją kocha na swój sposób ale biznes kocha mocniej. Być może i takie podejście utrzyma NBA na kursie wznoszącym. Nawet jest to wielce prawdopodobne. Myślę jednak, że może też zabrać ją w dotąd nieznane obszary. Nieznane, co nie oznacza złe dla ligi i tego sportu. Sliver ma świetny kontakt z mediami. Jest błyskotliwy. Nie zbywa nawet najgłupszych pytań (Stern robił to idealnie). Boję się go.” Po latach nic się nie zmieniło. Nadal się go boję.
Tę odciętą, albo raczej podcinaną w ostatnich sezonach pępowinę, jako weteran meczów NBA w Londynie widzę całkiem dobrze. Przed tegorocznym wyjazdem zrobiłem sobie taki mały rachunek sumienia swoich wypraw na NBA. Policzyłem kraje, do jakich zabrała mnie koszykówka. Liczbę meczów, jakie miałem okazję widzieć na żywo. Nie wiem czemu to zrobiłem. Być może dlatego, że dla mnie, osoby która nie jest przedstawicielem któregoś z wielkich graczy na rynku mediów, dostanie akredytacji dziennikarskiej na mecz NBA, zawsze jest czymś niepewnym a z drugiej strony jest to zawsze dla mnie powód do dużej radości, gdy dostaję od przedstawicieli ligi, maila z pozytywną odpowiedzią.
Wracając do tej odcinanej pępowiny, do tych zmian, które zauważam na przestrzeni lat. W 2013 roku Amerykanie przywieźli ze sobą wszystko. Podkreślam – wszystko. Łącznie z parkietem, obręczami, ludźmi od ochrony, kamer, dźwięku. Przywieźli nawet Gatorade’y i kto wie, co jeszcze. Próbując wjechać ze swoim produktem na obcy rynek, nie mogli pozwolić sobie choćby na gram amatorstwa, choćby na kilka procent odchyłu do tego, co na co dzień dostajemy od NBA. Z czasem jednak NBA zaczęła zdejmować z siebie część obowiązków i powierzać je Anglikom. To są takie małe rzeczy, których zwykły kibic nie jest w stanie zobaczyć. Ja lubię łazić i węszyć, dlatego to zauważam. Plus mam na szyi akredytację, więc mogę zajrzeć w normalnie niedostępne miejsca. Pamiętam jak byłem świadkiem odpraw pracowników ochrony. W moim pierwszym roku to był język bardzo wyspecjalizowany. Cała ekipa była z USA. Odprawa miała jedynie na celu przypomnienie pewnych spraw. Dwa czy trzy lata później już tylko szef ochrony był Amerykaninem. Pod nim byli sami Anglicy i wiele trzeba było im tłumaczyć i wyjaśniać. Tak wynikało z tego, co słyszałem. W ostatnich dwóch latach cała ekipa jest angielska. Nie wiem jak sprawy mają się w przypadku relacji z kibicami w hali O2. Wiem za to, że jeśli chodzi o kontakty z mediami, to poziom profesjonalizmu spadł. Nie jakoś na łeb na szyję, ale spadł. Ludzie (angielskiej) ochrony nie są do końca pewni co media mogą, czego nie mogą. Gdzie mogą pójść, a gdzie nie. Media wiedzą, przecież nie są tam po to, żeby oszukiwać. Im zajmuje trochę czasu, zanim ustalą sobie pewne prawidła. W tym roku media miały kłopot, żeby… wejść do media roomu. Być może komuś nie zaświtało, że media i media room, to jednak coś, co zazwyczaj idzie w parze. Na szczęście z pomocą przyszła Betty, pani którą być może pamiętacie z moich wcześniejszych relacji. Zimny profesjonalizm. Jednak wolę go od ciepłego amatorstwa. Betty raz, dwa wszystkim wszystko wyjaśniła.
W porównaniu z latami poprzednimi, ten Londyn był dość chłodny. Trochę przypominał mi moje mecze sezonu regularnego za oceanem. Pamiętam, jak w 2013 roku wszedłem do O2 jak Alicja do krainy czarów. Rasheed Wallace, Jason Kidd, Melo Anthony, David Stern, byłe legendy ligi. Wszyscy siedzieli sobie w obrębie parkietu O2. Do każdego można było bez większych problemów podejść, pogadać, zrobić zdjęcie. Wszyscy robili zdjęcia. Nikt nie mówił, że nie można. Gwiazdy chętnie rozmawiały, chętnie pozowały. David Stern nawet polecił swojemu człowiekowi, by zrobił nam dwa zdjęcia na wszelki wypadek. Tak było. W latach następnych było podobnie. Już nie tak bajkowo, ale nadal jak we śnie.
Sygnał, że będą zmiany, pojawił się rok temu. Ale w porównaniu z meczami za oceanem, to i tak jeszcze nie była sytuacja alarmowa.
W tym roku z różnych miejsc wiało chłodem. Oficjalne treningi nie odbywały się w O2, a w jakimś obiekcie sportowym w innej części miasta. Było mniej miejsca, mnie czasu elastycznego, żeby zrobić coś dla siebie. Można było przyłożyć dyktafon, gdy dany zawodnik mówił coś dla NBA czy ESPN w paśmie ogólnym, ale rozmowy 1×1 raczej nie istniały lub były bardzo mocno ograniczone. Przede wszystkim czasowo. A jak dla mnie, z dziennikarskiego punktu widzenia, z tego właśnie słynął Londyn. Z tej dostępności do postaci z NBA. Udało mi się chwilę pogadać z Dikembe Mutombo. Dałem mu brelok z logo mojego bloga. Ucieszył się. Przez dłuższą chwilę oglądał go i obracał w swoich wielkich dłoniach. Przypomniałem mu, nasze promo video sprzed roku. Porozmawiałem też trochę z Brianem Scalabrine’em, ale raczej nie odkryliśmy na nowo koła.
Poza tym europejskie media siadły w tym roku piętro wyżej, niż w latach poprzednich. Nasze dotychczasowe miejsca, za koszem, zajęły najsilniejsze media amerykańskie. Nie było dramatu, ale straciliśmy trochę bezpośredni kontakt z parkietem.
Napisawszy to wszystko, nie chciałbym, żeby to zabrzmiało jakbym się żalił. Przeciwnie. Ostatecznie, to nadal było NBA na wyciągnięcie dłoni a to się nigdy nie nudzi. Jeśli będzie mi dane być w Londynie na NBA za rok, przekonamy się czy tegoroczny chłód, to trend, który się utrzyma, czy było to jedynie roczne odstępstwo od, mimo wszystko, nieco innych standardów wypracowywanych od 2012 roku. Ze mną na pokładzie od 2013.
W dniu meczu, kilka godzin przed pierwszym gwizdkiem spotkaliśmy się z Michałem Górnym i Kacprem Kacpą Lachowiczem na bardzo interesujacej rozmowie o życiu, koszykówce i paru innych rzeczach.
Parę spostrzeżeń:
– Joel Embiid jest wielki, ale w jego ruchach jest jakaś elegancka lekkość.
– Ben Simmons też jest duży, ale gdy biega z piłką, jego 208-210 cm wzrostu gdzieś się rozmywają. Świetnie się rusza, jak na takie warunki fizyczne.
– J.J. Redick mocno wziął pod swoje skrzydła T.J. McConnella. Widać to było podczas treningów, ale nie tylko. To przekazywanie wiedzy i doświadczenia, jest czymś, co podziwiam w NBA.
– Markelle Fultz to jest ciężki i zarazem fascynujący przypadek. W ogóle się nie uśmiecha, wygląda na wycofanego. Klub w dziwny sposób go izoluje. W otwartej części treningu siedział za jakąś instalacją z logo NBA. Nie widziałem piłki w jego dłoniach. O rzucie do kosza nie wspominając. Cała ta historia z jego urazem, to jest groteska w XXI wieku, w klubie NBA.
– Jaylen Brown jest niesamowitym atletą.
– Kyrie Irving to bardzo inteligentny człowiek. Jaylen Brown też.
Tak to mniej więcej wyglądało w tym roku z mojej perspektywy. Jak to ja, potrzebowałem trzech tygodni, żeby usiąść i to napisać. Jestem w Toronto, piszę o Londynie. Typowy ja…
Pingback: Śliwki vs Robaczywki – Karol Mówi