Karol w Toronto 2018

Wszyscy rozmawiają o Toronto. Porozmawiajmy więc o Toronto. Na przełomie stycznia i lutego kolejny raz odwiedziłem piękną Kanadę. Widziałem z bliska pięć meczów Raptors. Jak wiesz, mam już za sobą wiele koszykarskich imprez. Tych spod znaku NBA jaki i FIBA. Basket na żywo, dane mi było oglądać na czterech kontynentach. Mam już jakąś perspektywę. Tak myślę. Na ten moment stwierdzić muszę, że był to mój najlepszy wyjazd na NBA na żywo. By far, jak to mówią Amerykanie. Dlaczego? Udało mi się zrobić więcej, niż się spodziewałem. Porozmawiać z ludźmi, których istnienia mogłem się kiedyś jedynie domyślać oraz z ludźmi, z którymi zawsze chciałem pogadać. Mając już doświadczenie z poprzednich wyjazdów, tym razem próbowałem chodzić, gdzie wcześniej nie byłem, zwracać uwagę na rzeczy, o których wcześniej nie myślałem. Poza tym, wiesz, to jest NBA na żywo. To nie powszednieje, to się nie nudzi. Mieć możliwość zobaczyć na (dosłownie) wyciągnięcie dłoni, jak przygotowują się do meczów, jak trenują, jakie mają zwyczaje i rutyny, jak wprowadzają swoje umysły i ciała na meczowy poziom ci, którzy robią to najlepiej w tym biznesie. Być w szatni przed meczami i po nich. Zobaczyć, usłyszeć jak Brad Stevens rozmawia sobie spokojnie z Alem Horfordem nie o koszykówce, po czym obaj zaczynają zajadać się kanapkami z dżemem. To jest coś. Wiem, że wiesz, że w Polsce nigdzie indziej tego nie przeczytasz. Poza tym, ten wyjazd miał dla mnie dwa znaczenia symboliczne. Po pierwsze, być może, był to mój ostatni tego typu wyjazd na wielki basket. Kto wie? Ja nigdy nie biorę tego za coś pewnego. Nigdy nie wiadomo, co życie szykuje dla nas. Po drugie był to mój pierwszy wyjazd za ocean z akredytacją tylko na mój blog. I tak się teraz zatrzymałem wstukując te słowa…dla mnie to jest dużo. Raczej nie spodziewałem się, że aż tak to się potoczy, gdy wtedy, w niedzielę, 1 października 2006 roku, między talerzem rosołu a drugim daniem, zakładałem ten blog. To była długa droga. Od czegoś zupełnie niezobowiązującego, zrobionego z ciekawości, bo była moda na blogi, do miejsca, w którym odpowiednia komórka NBA uznaje, że jestem na tyle poważnym graczem, że można mnie zapraszać na mecze. Nie mam w życiu zbyt wielu osiągnięć. To coś, to w sumie też niczym monumentalnym nie jest, ale tak na skalę zainteresowania NBA, jest mi bardzo miło. Dzięki ligo!  

Czy mam opowiadać dlaczego zeszło mi tyle czasu, żeby zabrać za się spisanie tego? Może i mógłbym podjąć się takiej próby, ale po co? Myślę, że opowieść mogłaby nie być ani za ciekawa, ani zbyt blogowa i zapewne mało byłoby w niej highlightów. Choć, gdybyśmy się o coś założyli, to tak bym napisał, żeby było ciekawie. Znasz mnie nie od dziś. Możemy założyć, że taka była moja taktyka od samego początku. Chciałem wejść z tą relacją latem, gdy w lidze nie będzie się dziać za wiele, a Ty będziesz mieć więcej czasu na czytanie.

Ta wyprawa zaczęła się we wtorek, 30 stycznia, wcześnie rano. Tym razem, na szczęście nie musiałem brać nocnych promów, ani spać w Sztokholmie. Wszystko ułożyło się tak płynnie, że z Mariehamn poleciałem bezpośrednio do Sztokholmu, stamtąd do Toronto z przesiadką we Frankfurcie. Z lotniska Pearson, jak zwykle, odebrał mnie mój kuzyn Przemek. Mój bagaż wyjechał jako jeden z ostatnich, więc nie miałem już czasu jechać z nim do domu. Przebrałem się w samochodzie, wysiadłem na stacji metra Kipling, skąd zabrałem się do Air Canada Centre. To znaczy, czasu nie było, jak na moje standardy. Bo dla mnie pojawić się w hali na mniej, niż godzinę przed meczem, to jakby iść do restauracji, nie zjeść dania głównego, tylko zadowolić się sałatką. Nie przesadzam. Dla mnie, w oglądaniu NBA na żywo, najciekawsze jest całe to zaplecze, cała ta otoczka, której nie możesz zobaczyć w telewizji, o której mało kto mówi i pisze. Mecz jaki jest, każdy widzi. Najsmakowitsze jest to, co mało kto może zobaczyć, dotknąć, powąchać.

Nic się nie zmieniłaś ACC. Przywitałem ją niemal w takim stanie, w jakim opuściłem to miejsce rok wcześniej. W większości ci sami pracownicy ochrony, ci sami dziennikarze, beat writerzy, pracownicy barów i restauracji. Dopiero na miejscu, dociera do Ciebie, ilu ludziom NBA daje pracę. Nie musiałem już nikogo o nic pytać, poszedłem odebrać akredytację i…zacząłem swój taniec. No wiesz, dla tych, którzy robią to na co dzień, to po prostu kolejny dzień w pracy. Ja jestem gąbką. Gąbką jestem. Wpadam na NBA na żywo tylko raz na jakiś czas, więc staram się nasiąknąć tym wszystkim tak bardzo, jak tylko się da. Na moje standardy byłem dość późno. Na szczęście nie było jeszcze za późno, żeby zobaczyć jak do zawodów przygotowują się m.in. DeMar DeRozan i Jimmy Butler. Zwracam uwagę na wszystko i wszystkich, ale wiesz, gwiazdy to gwiazdy. Jakaś zbłąkana piłka wpadła w moje ręce. Odrzuciłem ją Jimmy’emu. Ten ją złapał i oddał rzut.

Wypracowałem już sobie kilka rutyn, odnośnie oglądania NBA w ACC, ale tym razem chciałem je nieco zmienić, usprawnić, poprawić. To znaczy sprawdzić, co i gdzie można zrobić dodatkowo. Nie chciałem też, jak w przeszłości, balansować między tym, co można, czego nie można, a tym, co trzeba. W końcu byłem tam pierwszy raz tylko i wyłącznie pod swoim szyldem. A kiedyś przecież dostałem żółtą kartkę przez Dwighta Howarda. Pierwszym moim usprawnieniem, było odkrycie, że do szatni zawodników, w odpowiednim czasie, można wchodzić też przed meczami. Sezon wcześniej umknęła mi ta informacja. To znaczy, nie odkryłem jej dla siebie, bo tu nie ma postaci odpowiedzialnej wyjaśnienie i pokazanie wszystkiego mediom, jak to zwykle bywa w Londynie.

I znów tam byłem. W tych murach, w tych szatniach, na tych korytarzach. Czułem się jakby od ostatniego mojego pobytu tam, nie minął rok z kawałkiem, a tylko tydzień, może miesiąc.

Raptors, tego pierwszego dla mnie wieczoru na kanadyjskiej ziemi, podejmowali u siebie Leśne Wilki z Minnesoty. Zabawne, bo właśnie mecz Minnesotą kończył moje sześciomeczowe tournée w rozgrywkach 2016-17. Tym razem je zaczynał. Raps wygrali to starcie 109:104. To był dobry, szybki mecz koszykówki. Po sześciu graczy w obu ekipach zdobyło dwucyfrową liczbę punktów. I może na tym poprzestańmy, bo rozmawianie w lipcu o meczach ze stycznia, raczej mija się z celem.

Po meczu poszedłem do szatni Wolves. Zdziwiło mnie, jak nie do końca atletyczne ciało ma Karl-Anthony Towns. A może to bliska obecność Jimmy’ego Butlera sprawiała, że standardy atletyzmu na ten wieczór, w tej szatni, zostały mocno zawyżone? Jeśli śledzicie moje relacje z wyjazdów w ostatnich latach, to wiecie, że zwracam na ten aspekt dużą uwagę. Na ciała zawodników. KAT ma do zrzucenia oponkę wokół talii. Może nie jest jakaś szokująca, ale przecież rozmawiamy o standardach zawodowego sportowca. Ogólnie, rzekłbym, że jest bardziej nalany, niż się spodziewałem. Zapewne to pozostałość z czasów, gdy był nastolatkiem, w sumie nie tak dawno temu.


Jimmy z kolei, to byk. Potężnie, ale bardzo proporcjonalnie zbudowany, z idealnie zarysowanymi mięśniami. To ciało jest żywym świadectwem ciężkiej pracy, jaką Jimmy B wykonał, by być tu, gdzie teraz jest. I tak sobie teraz myślę. Butler miał problem w ostatnim roku w Bulls, z młodymi, którzy według doniesień zbyt lekko podchodzili do treningów. Ostatnio też docierały do nas głosy, że Jimmy i KAT nie nadają na identycznych falach, jeśli chodzi o właśnie ten aspekt koszykarskiego rzemiosła. Może problemem w obu przypadkach było to, że Butler ze swoimi standardami, jeśli chodzi o trening i przygotowanie atletyczne, jest osobną ligą, wewnątrz tej ligi? Ligą, w której grają tylko on, LeBron, Westbrook, DeRozan i paru innych graczy w obecnej NBA. Może. Ale muszę też dodać, że Jimmy sprawia wrażenie człowieka, który lubi żartować, dowcipkować. I ma przy tym dość specyficzne poczucie humoru. 

Podczas konferencji prasowych, nie masz szans wjechać ze swoim pytaniem. Lista zagadnień do omówienia jest bardzo krótka i pierwszeństwo mają najwięksi gracze na medialnym rynku. Ci, którzy płacą lidze ciężkie miliony, by nie powiedzieć miliardy. Zrozumiałem to i przekonałem się o tym podczas Weekendu Gwiazd przed dwoma laty. Po dwóch-trzech pytaniach dziennikarza któregoś z wielkich graczy, wchodzi kolejny. Nawet lokalne media wtedy milczą. Pytania zazwyczaj są płytkie, dotyczą bieżących spraw, danego meczu w szczególności. Chyba, że akurat na tapecie jest jakiś temat przewodni, jakaś narracja, która wymaga komentarza. Najlepsze, najciekawsze, najwartościowsze i też najdłuższe rozmowy można odbyć w szatni z zawodnikami drugiego lub trzeciego planu. Ci, niejako w cieniu swoich wielkich kolegów, zazwyczaj nie mają problemu z tym, żeby zostać parę minut dłużej i pogadać. Czasem widać, że także im sprawia to przyjemność.  

Ja, tamtego wieczoru, pogadałem z Jamalem Crawfordem. 18 lat w NBA, 38 lat na karku. Te liczby nie są standardem w zawodowym sporcie. Zapytałem Jamala o sekret jego długowieczności.

– Cały czas kocham koszykówkę. Gram w kosza cały rok bez względu na to, czy to sezon czy wakacje. Staram się być w dobrej formie cały czas. Przez lata w zawodowej koszykówce, trzeba wsłuchać się w swoje ciało i zrozumieć, czego ono potrzebuje, by dobrze funkcjonować, by szybko się regenerować. Jeśli pewien sposób życia, treningu czy odżywiania Ci służy, to musisz przy tym pozostać. Jeśli wszedłeś na wysoki poziom, o którym marzyłeś, to myślisz sobie, OK teraz mogę znów zacząć jeść ciastka, lody i fast foody. I tu zawodnicy popełniają błąd. By zostać na wysokim poziomie, trzeba się o to mocno starać. To nie jest dane na zawsze. 

O swojej diecie.

Całkowicie zrezygnowałem ze słodyczy i jak dla mnie, to było świetne usprawnienie w mojej diecie. Zamiast jeść cukierki, czekoladę, ciastka i tego typu rzeczy, jako przekąski między posiłkami, do plecaka, do samolotu na wyjazdy, zabieram ze sobą różne rodzaje orzechów (i tu Jamal wyjął z plecaka paczkę orzechów, żeby mi pokazać co je). Moja żona była o krok przede mną, jeśli chodzi o tę część diety, więc było mi bardzo łatwo wejść w to samemu.

O diecie wegańskiej, która ostatnio stała się popularna wśród graczy NBA? M.in. Kyrie Irving na nią przeszedł.

Nie, to akurat nie dla mnie. Ja potrzebuję dużo białka. Wielkie ukłony w stronę Kyrie’ego, że daje radę. Gra świetny sezon, więc chyba ta dieta mu służy. Jego przykład pokazuje, że można być zawodowym sportowcem i stosować wegańską dietę, ale to indywidualna sprawa.

Kto jest lub będzie następnym Jamalem Crawfordem czyli uniwersalnym graczem z ławki, który może dostarczać punktów, gdy drużyna tego potrzebuje?

Powiedziałbym, że mój syn, ale on ma dopiero siedem lat więc trudno to przewidzieć (śmiech). A tak poważnie, to jest kilku graczy, z których wziąłbym po jednym aspekcie ich gry, połączył, a to dałoby w rezultacie mnie (śmiech).  

1 comment on “Karol w Toronto 2018

  1. Pingback: Toronto 2019-20 cz.2 – Karol Mówi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.