Projekt NBA – Kronika z wyprawy. Cz. 3

Ekipa z Bolesławca zuchwale zdobywa kolejne rubieże Stanów Zjednoczonych. Żarty powoli się kończą, gdy dowodzony przez Leszka szwadron śmierci zbliża się do Oklahomy. Jeśli z tym miastem kojarzą Wam się Westbrook i Thunder, to dobrze Wam się kojarzy. Resztę opowie Wam Leszek.

 

Dzień czwarty – środa, 01.02.2017.

Szybkie, tzw. kontynentalne śniadanie motelowe. Dla mnie zjadliwe jedynie tosty z dżemem, kawy w bród, o herbatę trzeba prosić. Jawna dyskryminacja. Gdzieś podczas pakowania ginie mi kluczyk do Vana. Dowiaduję się o tym po drodze, gdy zmieniam Sobola za kierownicą. To może być problem przy oddawaniu samochodu, ale nie będzie. O tym później. Dolewamy paliwo, to obowiązek przed wjazdem do Death Valley z dwóch powodów. Na pustyni jak mówią trudno znaleźć stację paliw, choć jak się okazuje bywają oazy. Drugi ważniejszy, to względy oszczędnościowe. Zapłaciłem już raz frycowe cztery lata wcześniej. Chciałem jak najbliżej doliny zatankować i spotkała mnie kara finansowa. W Shoshone zażyczono sobie za galon aż 5,39 $!. Wiedzą dobrze, że nikt nie wróci się po tańsze paliwo 50 mil. No ale wówczas średnia cena wynosiła 3,70$ za galon. My mamy to szczęście, że w tym roku większość z napotkanych stacji oferuje benzynę po 2 dolary i mniej za galon. To duża różnica. Amerykanie w zasadzie nie mają bladego pojęcia ile spalają ich krążowniki szos. Auto ma być duże, silne, zdolne do przewiezienia wszystkiego. Patrząc na mijane samochody nagle odkrywamy dlaczego najwięcej jest pickupów.

 

Można z nimi zrobić wszystko, nawet kampera po dokupieniu odpowiedniej nakładki. Nie ma co, praktyczny naród. Podjeżdżają pod dystrybutor i nawet nie zastanawiają się dlaczego ten, a nie na odległej czasem o 50m tańszej sieci. Bo co to w końcu dla nich za różnica. Dziś tyle, jutro może być mniej. Taniejące paliwo, dlaczego nie może być tak u nas?

Mijamy Sierra Nevada z lewej strony, tego wjazdu do Death Valley jeszcze nie przerabiałem. Karkołomny zjazd pokazuje nam brak naszego doświadczenia w prowadzeniu samochodu z automatyczną skrzynią biegów. Hamulce się grzeją, a van cały czas się rozpędza. Pomaga dopiero całkowite wyhamowanie. Już wiemy, że najważniejszy jest spadek obrotów silnika. Ciekawe jak po tym eksperymencie wyglądają klocki hamulcowe. Jesteśmy wreszcie na dole. Najbardziej gorące miejsce na ziemi o tej porze roku pozwala oddychać. Latem jest tu nie do wytrzymania, zero chmur, zero cienia. Temperatura często przekracza 50o. Skały nagrzewają się tak mocno, że trudno ich dotknąć. Drewniane ławeczki i murki w punktach widokowych wręcz parzą, nie da się usiąść. Mamy przyjemny chłód jak na tutejsze warunki, dwadzieścia parę stopni Celsjusza. Zjeżdżamy do Natural Bridge. Od parkingu do celu trzeba przejść kilkaset metrów fantastycznie wyrzeźbionym kanionem. Skalisty łuk od którego to miejsce wzięło nazwę jest u kresu tej drogi. Dalej nikt się nie zapuszcza. Monumentalny wąwóz znakomicie nadaje się na zdjęcia, które wychodzą fantastycznie. Sobol wymyślając kolejne ujęcia przechodzi samego siebie. Wracamy na parking zauroczeni tym miejscem. Kolejny przystanek na trasie to Badwater, najniżej położone miejsce w USA, depresja sięgająca -86m. Nasza nawigacja pokazuje w pewnym momencie nawet -313 stóp. Wygląda na to, że dokonaliśmy korekty depresji, ale nie będziemy tego zgłaszać do Guinnessa. To tutaj zanotowano rekordową temperaturę, 56,7oC. Trudno ją sobie nawet wyobrazić. Badwater to właściwie wyschnięte słone jezioro, pozostało po nim białe od soli pole. Można oczywiście zrobić sobie dłuższy spacer po nim, co wielu czyni. My wiemy jednak, że sól na długo pozostaje na obuwiu. Drewniany pomost spacerowy na tej solnej pustyni oblepiony jest białą mazią. Można z niego zobaczyć nieliczne płynne oczka, jakiejś trującej niby-wody. Zła woda chyba od nich bierze swoją niechlubną nazwę. Po przeciwnej stronie na ogromnej skale umieszczono poglądową tablicę odzwierciedlającą poziom morza. Dopiero patrząc na nią można zdać sobie sprawę z tego, że jesteśmy w depresji. Wyruszamy w dalszą drogę, chcemy przed zachodem słońca zaliczyć jeszcze Zabriskie Point. Niesamowicie uformowane formacje skalne oglądane z punktu widokowego wyglądają jak z bajki. Niestety zdjęcia nie oddają tego, co widzimy. Słońce już dawno skryło się za wierzchołkami gór, pora opuścić ten niesamowity Death Valley National Park, jedyny w swoim rodzaju. Przed nami nie mniej fascynujące miejsce. Z Doliny Śmierci jedziemy do tętniącego życiem całą dobę Las Vegas.


Panuje opinia, że do Vegas należy wjeżdżać o zmroku, by z daleka podziwiać łunę świetlną gorejącą nad miastem. Już kilkadziesiąt mil wcześniej niebo zaczęło się rozjaśniać. W samym mieście rzeczywiście jest już jasno jak w dzień. Musi tak być, wszak to osławione Sin City, miasto grzechu. A przede wszystkim hazardu, bo to miasto bez hazardu traci sens istnienia.

Krajobraz stanu Nevada to przede wszystkim pustynia Mojave. W samym środku tej pustyni położone jest Vegas, rozsławione przede wszystkim przez niezaspokojoną mafię, która dość późno dostrzegła zalety położenia tego spokojnego wcześniej miasta. Zrobiła swój przyczółek wysyłając na „zagospodarowanie terenu” sprawdzonego w Chicago „Bugsy” Siegela. Doświadczony, bezwzględny gangster szybko uczynił miasto stolicą światowego hazardu, przekształcając je w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Choć rozkwit miasta, zaciąg poszukiwaczy miejsc pracy rozpoczęła właściwie budowa w 1931 roku wielkiej zapory „Hoover Dam” na rzece Kolorado, to dopiero zalegalizowanie hazardu i Siegel uczyniły to miasto prawdziwą kopalnią złota. Nie, oczywiście, że nie dla poszukiwaczy cennego kruszcu, ale dla tych, co potrafią wypłukiwać go z kieszeni graczy. Ludzi z obłędem w oczach, mających nieustanną nadzieję na wygraną, która ustawi ich na resztę życia. Nie ma na to szans, kasyna są nastawione na zysk, nie na wypłaty. A te owszem, choć zdarzają się, to jednak jest to margines. Gracze nieustannie wierzą, że to się przydarzy właśnie im. Grają wszyscy, bogaci dla zabawy i rozrywki, biedniejsi by poprawić swój los. Grają wieczorem, bladym świtem, w dzień. Otuleni dymem papierosów, w oparach drinków, które roznoszą hostessy. Zapach wielkich pieniędzy każe im tam tkwić. Tu w Vegas wszystko jest ustawione pod graczy. Nie ma hoteli bez kasyn, to hotele są dla nich budowane a nie odwrotnie. Recepcje są usytuowane tak, by idąc do strefy hotelowej trzeba było kluczyć pomiędzy stołami do gry, przechodząc obok niezliczonej ilości automatów rozgrzewkowych. Nierzadko zdarza się, że ktoś „po drodze” do windy na chwilkę zasiądzie, zagra. I o to właśnie chodzi. Banalnie proste, ocierające się o geniusz w swej prostocie rozwiązanie.

Dojeżdżamy do hotelu „El Cortez”, i już na początek trafia się śmieszna scenka. Stojący przy wjeździe na wielopoziomowy parking sympatyczny Murzyn bierze mnie za jakiegoś piosenkarza. Towarzystwo rechocze i drze ze mnie łacha, skwapliwie potwierdzają że owszem, że tak. W końcu śmiejemy się z tego w sumie wesołego incydentu wszyscy. Przedzieramy się od recepcji do windy i lądujemy w swoich pokojach. Przyjemnie chłodne, klimatyzacja działa bez zarzutu. Naszym celem jest na dziś Fremont Experience, legendarny zadaszony pasaż w którym jest wszystko, co do pokazania ma Las Vegas. Niezliczone sklepy, kasyna hotelowe z najsłynniejszymi „Golden Nugget” i „Binion’s”. Cudak na cudaku, przebierańcy, tancerze, iluzjoniści, a wszystko to w rytm głośnej muzyki płynącej z trzech scen na żywo. Brakuje tylko cukrowej waty i z piernika chaty, no bo tu menu jest przecież typowo amerykańskie. Przechadzamy się podziwiając inwencję tych, którzy swym strojem, zachowaniem czy odmiennością starają się za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Wracamy do hotelu. Logistyka ważna rzecz, przydaje się wcześniejsze rozpoznanie terenu. El Cortez idealnie nadaje się do zwiedzania Fremontu. Znakomity, a przy tym niedrogi hotel. Najlepszy na całej naszej trasie. Stosunek jakości do ceny w hotelach Vegas bije na głowę całe Stany. W końcu hotel to przecież nadbudówka nad kasynem, nie może odstraszać graczy ceną, bo pójdą grać do innego przybytku. A że trafi się czasem ekipa stroniąca od hazardu? Cóż, na pewno to mają wkalkulowane w ogólny biznes. Nie zarobią na nas, ale też chyba i nie stracą?

 

Dzień piąty – czwartek, 02.02.2017.


W Las Vegas mamy zaplanowane dwa dni pobytu, ale w dwóch hotelach. Nie ma więc pospiechu przy przeprowadzce. Jest za to czas na wesołe improwizacje. Qreł i Loko przechodzą samych siebie, można się było po nich tego spodziewać. Sobol kręci filmik, może kiedyś, po odtajnieniu najtajniejszych akt Archiwum X z wyprawy ujrzy on światło dzienne. Wesołość przerywa telefon z recepcji, to zła wiadomość. Ochrona hotelu zauważyła podczas rutynowego obchodu parkingu wybitą szybę w naszym samochodzie. Prawie nic nie zginęło, bo wszystko było w pokojach. Prawie, bo nie wiadomo dlaczego zabrano ładowarkę samochodowej nawigacji. Na szczęście Sobol jeszcze w kraju wgrał do Google Maps w telefonie całą naszą trasę przejazdu, więc tragedii nie ma. Ale kłopot pozostaje. Musimy jechać na lotnisko, wymienić samochód. Zamiana jest korzystna, bo nowy jest jakby nieco większy i ma wbudowaną nawigację oraz kamerę cofania. Przy okazji wymiany zapomniana zostaje sprawa braku drugiego, zagubionego kluczyka i kłopot mamy z głowy. Jedziemy prosto do Stratosphere Tower, naszego drugiego hotelu. Majestatycznie stercząca 300 m nad miastem wieża widoczna jest z każdej strony. Spacer w kierunku centrum i z powrotem tak męczy, że połowa pada dosłownie na łóżka. Aklimatyzacja i bliska znajomość z Kapitanem Morganem daje o sobie znać. Na wieżę udaję się więc tylko w towarzystwie Małego i Endrju. Niesamowity widok na rozświetlone Vegas, to koniecznie trzeba oglądać nocą. Jesteśmy więc o właściwej porze. Żądni wrażeń Amerykanie wybudowali na szczycie wieży istną fabrykę adrenaliny. Cztery atrakcje, na które wystarczy spojrzeć i już ma się dość. Karuzela na wysuniętym poza wieżę ramieniu, huśtająca się platforma-wagonik również wysuwająca się a przede wszystkich tzw. „Big Shot”, czyli kanapy wystrzeliwane w górę z przeciążeniem 4G. A jak komuś mało, może skoczyć w dół, przymocowany trzema linami. Taki kontrolowany zjazd, powiedzmy, że prawie jak bungee, ale nogami w dół i bez huśtania. Był jeszcze mały roller coaster, który można znaleźć na zdjęciach w necie, ale zlikwidowano go w 2005 roku. To najwyżej położone tego typu atrakcje nad ziemią w skali całego świata. No i nie sposób nie dodać, że jak każdy tego rodzaju obiekt wznoszący się ponad teren także i Stratosphere Tower przyciągał samobójców. Aż dziw, że było ich tylko pięciu. Skok z wysokości 250m, to dużo czasu na myślenie podczas ostatniego lotu, zero czasu na odwrócenie decyzji. Wracamy na dół, jutro trzeba już wcześniej wstać. Czeka nas najdłuższa trasa do pokonania. Wyruszamy w kierunku Oklahomy.

 

Dzień szósty – piątek, 03.02.2017.


Znajdujemy Walmart na mapach i ruszamy w drogę. Szybkie zakupy i dość szybki przystanek. Na granicy dwóch stanów, Nevady i Arizony wybudowano w latach trzydziestych ogromną zaporę na rzece Kolorado, Hoover Dam. Niegdyś największa na świecie elektrownia wodna, licznie odwiedzana jest po dziś dzień. Niestety z powodu remontu zamknięty „spacerniak” wzdłuż autostrady, z którego widać potężną wysoką na 224m betonową tamę. Pozostaje nam tylko widok ze strony spiętrzonego zbiornika i dwie charakterystyczne wieże, z których jedna jest w Nevadzie, a druga w Arizonie. Każda z nich z zegarem pokazującym obowiązujący w danym stanie czas (godzina różnicy). Właśnie mijamy pierwszą naszą strefę zmiany czasu. Starsi o 60 minut jedziemy dalej na wschód, na spotkanie z historią. Osławioną Mother Route, czyli „Route 66”. Oddana do użytku w 1926 roku, mająca 3.940 km droga zaczyna się na Michigan Avenue w Chicago a kończy w Santa Monica w Los Angeles. Opiewana w wielu filmach, piosenkach, czy książkach. Rozsławiana również przez dziwaków, których w Ameryce nie brakuje. Przemierzana piechotą, biegiem, przodem, tyłem, na szczudłach, z popychaną taczką, czy wszelkiej maści żonglerami. Każdy chciał się jakoś zapisać w jej historii. Ot, amerykańska mentalność. Kto wie, może tam gdzieś narodził się pierwowzór Foresta Gumpa?

Sześćdziesiątka szóstka osiągnęła w latach 50-tych kultowy status, ale jednocześnie zaczęła tracić na znaczeniu komunikacyjnym. Rozpoczęta budowa wielkiej sieci autostrad powoli zaczęła wypierać starą trasę, ograniczając jej kolejne odcinki. Dziś „trasa wypełniona marzeniami”, symbol amerykańskiej wolności ma już tylko niewielki odcinek tzw. „Historic 66 Route”, pomiędzy Kingman i Seligman. I właśnie tędy wiedzie trasa naszego przejazdu. To nie jest tak całkiem po drodze, ale jak tu ominąć legendę? Te 87 mil musimy jakoś podzielić, każdy chce mieć na rozkładzie choć kawałek przejechanej „66”, by poczuć gdzieś tam unoszący się nad nią klimat drogi pionierów Ameryki. Zajazdy w dawnym stylu, rozciągnięte wzdłuż drogi sklepy, każdy ze stacyjką paliwową, jakich wiele w starych filmach. Typowe dla tamtych lat stare, ale wciąż „na chodzie” wielkie auta. Wszystko okraszane aż do przesady czczoną niemal jak świętość nazwą „Route 66”. Ale my jesteśmy rasowymi turystami, nie czujemy zbędnego blichtru, cieszymy się każdym jej kilometrem. Dziś króluje country.

W Seligman wjeżdżamy ponownie na 40-tkę i w Williams kierujemy się na północ. Przed nami ostatni dziś punkt programu, Grand Canyon. Będziemy oglądać go od południowej krawędzi. Wielki Kanion Kolorado to jedno z najbardziej niesamowitych miejsc na ziemi. Olbrzymia szpara opisywana, fotografowana i filmowana miliony razy. Wjeżdżamy od strony South Rim, gdzie kanion ma średnio milę głębokości i jedenaście mil od drugiej krawędzi, North Rim. Kto z nas nie widział zdjęć, filmów przyrodniczych poświęconych temu cudowi natury? Mimo stale postępującej techniki żaden przekaz, nic, dosłownie nic nie jest w stanie oddać tego, co za chwilę zobaczymy.


Pierwszy kontakt zapiera na chwilę dech, odejmuje mowę. Idę przodem, chcę zobaczyć reakcję na widok kanionu. Jedynie Endrju ma kanion na rozkładzie, jego reakcja jest już inna. Pozostali w milczeniu ogarniają wzrokiem dolinę tańczącą w promieniach zachodzącego słońca. Mamy szczęście, widoczność jest znakomita. Tu w lutym jest zimno, w granicach zera, bo przecież jesteśmy w górach. Wraca mowa i oddech. Chłopaki potwierdzają, że próba nastawienia się na ten widok nie zdaje egzaminu. Rzeczywistość przechodzi wyobrażenia, magia kanionu robi swoje. Przechadzamy się wzdłuż krawędzi, robimy mniej i bardziej wymyślne zdjęcia, brylują w tym oczywiście Sobol, uruchamia się Loko. Robi się ciemno, ostatni rzut oka na niknącą w mroku otchłań i wracamy. Czas rozpocząć najdłuższy odcinek trasy. Cel Oklahoma i wyczekiwany długo pierwszy mecz. Przed nami prawie 950 mil do przejechania. Wystarczy spojrzeć na mapę USA, to naprawdę spory kawał drogi. Przyjrzyjmy się sytuacji. Jest piątek wieczór, w niedzielę pierwsze zderzenie z NBA. Jeszcze w kraju uzgodniliśmy, że z Grand Canyonu trzeba jechać ile się da. To pierwsza ale nie ostatnia noc spędzona w samochodzie. Zadeklarowanych w Rental Cars kierowców mogło być tylko trzech. Sobola i mnie może zatem bezpiecznie zmieniać tylko Qreł. A więc w drogę. Mijamy kolejny stan, Nowy Meksyk….

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.