Steve Nash, Jason Kidd, Grant Hill i Ray Allen dołączyli wczoraj do koszykarskiej Galerii Sławy. Tegoroczna klasa była zatem bardzo, bardzo silna. Wielcy koszykarze, wielkie osobowości, ludzie, którzy złotymi literami zapisali się na kartach historii NBA. Ludzie, których plakaty wisiały na moich ścianach.
Oprócz nich, do Hall of Fame trafili również Maurice Cheeks, Tina Thompson, Lefty Driesell, Charlie Scott, Rick Welts, Rod Thorn, Dino Radja, Katie Smith oraz Ora Mae Washington.
Każda z tych postaci miała swoją piękną historię, każda z nich, na różny sposób i w różnym stopniu zapisała się w annałach tego sportu. Ja, z przyczyn oczywistych, skupię się tylko na Wielkiej Czwórce.
Jason Kidd. Z reprezentacją Stanów Zjednoczonych sięgnął po dwa Olimpijskie złota (Sydney 2000 i Pekin 2008) i nie przegrał ani jednego meczu. Jego bilans w koszulce z „USA” na piersiach jest imponujący i wynosi 57-0! Zagrał w NBA dziewiętnaście sezonów. Były rozgrywający Mavs, Suns, Nets i Knicks. Skończył karierę jako wicelider wszech czasów na liście najlepiej podających (12091 asyst) i przechwytujących (2684 przechwytów). W obu klasyfikacjach ustępuje tylko Johnowi Stocktonowi, legendzie Utah Jazz (15806 i 3265).
Kidd dodatkowo zapisał na swoim koncie 17529 punktów, 8725 zbiórek oraz 450 bloków.
Jest trzeci na liście najlepszych strzelców za trzy punkty (1988), tylko za Ray’em Allenen (2857) i Reggie Millerem (2560).
W lipcu 2004 roku przeszedł „microfracture surgery” lewego kolana. Wrócił do gry już w grudniu tego samego roku.
– Jest mistrzem NBA z Dallas Mavericks (2011).
– Dziesięciokrotnym uczestnikiem All-Star Game.
– Pięciokrotnym członkiem All-NBA First Team.
– Pięciokrotnym najlepszym podającym ligi.
– Czterokrotnym członkiem NBA All-Defensive First Team.
– Jest trzeci na liście graczy z największą ilością triple-double (107). Tylko za Oscarem Robertsonem (181) i Magic Johnsonem (138).
Boiskowy generał. W play-offach 2011 roku, kiedy zdobył swój jedyny tytuł, był fantastyczny, mimo, że fizycznie już daleko za swoim prime. Jedyny z tej klasy, z którym miałem okazję rozmawiać kilka razy.
Steve Nash. Osiemnaście lat w NBA z czego dziesięć w Phoenix. To tu, po powrocie z Dallas, po przemodelowaniu swojego ciała, zagrał najlepszy basket w swojej karierze, czego ukoronowaniem były dwie nagrody MVP sezonu (2005-2006). Osiem razy w Meczach Gwiazd, trzy razy w najlepszej piątce sezonu. Trzeci na liście najlepiej podających w historii ligi (10335 asyst). Nash trafiał 90.4% swoich rzutów wolnych. Nikt w historii nie miał tak wysokiego odsetka z linii za całą karierę. Szkoda, że ostatnie lata jego kariery zjadły kontuzje. Szkoda też, że Nash nie urodził się kilkanaście lat później. W dzisiejszej koszykówce jego gwiazda błyszczałaby jeszcze bardziej.
Ray Allen. O ładnych, eleganckich rzeczach można mówić „eleganckie, jak Ray Allen.” Ray był elegancki w swoich ruchach, w swoim wzorcowym rzucie, w tym, jak się wypowiadał, jak rozmawiał z mediami, z ludźmi od podawania piłek, w tym, jak się ubierał. Elegancki człowiek w każdym calu. Lider wszech czasów na liście najlepszych strzelców za trzy punkty (2973). Złoty medalista Igrzysk Olimpijski w Sydney (2000). Dziesięciokrotny uczestnik Meczów Gwiazd. Mistrz NBA z Celtics (2008) i Heat (2013). LeBron James całował ziemię, po której w czerwcu 2013 roku stąpał Ray. Osiemnaście eleganckich lat w NBA, które podzielił między Bucks, Sonics, Celtics i Heat.
Grant Hill. Był taki czas, że Hill był wielką gwiazdą, wręcz twarzą NBA. Przez poważne kłopoty z lewą kostką (pięć operacji w tym rekonstrukcja stawu) praktycznie stracił siedem kolejnych lat gry, a lekarze doradzali mu zakończenie kariery. Gdyby medycyna sportowa stała na takim poziomie, jak dziś, jego stopę i karierę zapewne dałoby się uratować – Steph Curry pozdrawia. Hill miewał sezony, w których zdrowie pozwalało mu na zagranie w zaledwie 4, 14, 21, 29 meczach lub żadnym (sezon 2003-2004). Po przyjeździe do Arizony (sezon 2007/2008) stał się biologicznym wybrykiem natury i w tak zaawansowanym wieku, po tylu kontuzjach wzorem przygotowania atletycznego dla wielu często o pokolenie młodszych graczy.
Niegdysiejszy „Mr Sprite”, w Phoenix „Benjamin Button” dopiero w swoim czternastym sezonie w NBA był w stanie zagrać we wszystkich 82 meczach sezonu.
Na 394 możliwe do rozegrania mecze w ciągu pięciu lat gry w barwach Suns stracił ledwie 32. Opuścił NBA jako postać darzona wielkim szacunkiem. Profesjonalista w każdym calu, człowiek z klasą, człowiek wielu pasji i zainteresowań. Bez względu na to czy kibicowało się drużynom, w których grał czy nie, Granta Hilla albo się lubiło… ale się go bardzo lubiło. Jego szybki powrót do do struktur ligi, w roli dziennikarza nastąpił bardzo szybko i w zasadzie zawsze był tylko kwestią czasu. Jego inteligencję, oczytanie, mądry i ciekawy sposób mówienia NBA po prostu musiała zagospodarować.
W latach dziewięćdziesiątych uważany za jednego z najlepszych koszykarzy świata, czerpiący z najlepszych cech Michaela Jordana i Scottiego Pippena. Jest Mistrzem Olimpijskim z 1996 roku z Atlanty, sześciokrotnym uczestnikiem All-Star Game. W 1997 roku wybrany do najlepszej piątki sezonu (czterokrotnie do drugiej). Nie miałem okazji z nim rozmawiać, ale raz sikaliśmy w sąsiadujących ze sobą pisuarach.
Pingback: Steve Nash trenerem Brooklyn Nets! – Karol Mówi