Bejrut 2017. Podsumowanie

„Z racji mojej religii, nie mogę podać Ci dłoni.” Zrobiło mi się trochę głupio, że w ogóle wyciągnąłem do niej dłoń, kiedy się przedstawiałem. Ale to nie była niezręczna sytuacja. Dalej rozmawialiśmy o Hamedzie Haddadi’m, o turnieju w Bejrucie i innych rzeczach. Ona dalej śmiała się z moich żartów. Poznałem ją przy okazji któregoś z meczów Iranu. Była dziennikarką irańskiej telewizji. Od tej naszej nieudanej próby połączenia dłoni minęły dobre dwie kwarty. Ja myślami nie wracałem już do tej sytuacji. Ona chyba tak. „Przepraszam, że nie podałam Ci dłoni.” – powiedziała ni stąd ni zowąd. „Dobra, nie ma problemu.” – odpowiedziałem, bo dla mnie naprawdę nie było problemu. Dla niej chyba jednak był. „Wiesz, co? Ja w to nie wierzę. Mało kto w Iranie w to wierzy. To znaczy, jestem muzułmanką, wierzę w swoją religię, ale nie wierzę w to wszystko wokół. Dlaczego muszę nosić tę chustę na głowie, dlaczego miałabym nie podać dłoni mężczyźnie, którego poznaję? Co w tym złego? Dla mnie nic. Większość ludzi w Iranie tak uważa i większość prowadzi podwójne życie. Nie mam tu nic złego na myśli. Po prostu nie chcemy, żeby religia dotykała każdego aspektu naszego życia. A że dotyka, to musimy się stosować, jeśli nie chcemy, żeby spotkała nas kara. Mój szef nie zgodził się, żebym sama jechała relacjonować 'męskie’ zawody. Powiedziałam więc, że biorę wolne i jadę do Bejrutu prywatnie, bo lubię koszykówkę i chcę kibicować naszej kadrze.”

W ciągu tych niecałych dwóch tygodni w Libanie miałem wiele ciekawych rozmówi o polityce, religii, historii. Nie wiem czy nie więcej, niż tych o koszykówce. Czasem żartuję, że z racji tego, że ukończyłem m.in. politologię jestem, w teorii, bardziej uprawniony do wypowiadania się o polityce, niż o koszykówce. Czasem mam chęć zabrać głos odnośnie „bieżących spraw”, ale chyba nie mam chęci, a już na pewno czasu, żeby walczyć w komentarzach z oszołomami, którzy swoją wiedzę o świecie czerpią z memów, dla których raz byłbym lewakiem, raz prawakiem. Innym znów razem faszystą czy jakimś innym -ystą, -istą czy -akiem. Parę razy zdarzyło mi się na fanpage’u delikatnie, w żartach, przemycić jakiś polityczny dowcip. Może nawet nie polityczny, a zaledwie zabarwiony polityką. Mam więc próbkę tego, jak nieładnie mogłoby to wyglądać.

Podczas dnia przerwy od meczów postanowiłem zwiedzić inne części Bejrutu. Skorzystałem z komunikacji miejskiej. Bilet kosztował, w przeliczeniu, trochę ponad 2 zł. Kierowcy mają wyznaczone trasy, ale co ciekawe, w ich obrębie mogą skręcić tu i tam dla wygody pasażera. Bus jest sprawnie klimatyzowany i jak mu się dobrze przyjrzeć, to nie różni się niczym od tych busów, które znasz z Polski, które wożą Cię między większymi ośrodkami miejskimi, dajmy na to, między Lublinem a Warszawą. Może różnią się jedynie tym, że te w Libanie są bardziej rozklekotane i nie tak czyste w środku. Kierowca nie mówił po angielsku, ale słowa centrum i Bejrut ułożyły mu się w logiczną całość.

Bejrut jest bardzo prężnie rozwijającym się miastem. Niemal co krok widać jakieś budowy i inwestycje. Ultranowoczesne wieżowce dość ciekawie komponują się z tradycyjną zabudową. Gdzieniegdzie zobaczyć można ślady wojny domowej (1975-1990). Podejrzewam, że te podziurawione od kul ściany, stoją tam na pamiątkę, ku przestrodze, że pokój i wolność nie są wartościami, które można brać za coś pewnego. Nie w każdej części świata. Na pewno nie w Libanie. Nie widziałem skrajnej biedy, a zdarzało mi się regularnie widywać ją w Maroku czy Egipcie. Za to widziałem topowe samochody z modelami McLarena na czele. Widziałem pachnących, dobrze ubranych, zadowolonych ludzi z najnowszymi telefonami w dłoniach. Jasne, zdarzały się miejsca brudne i bardzo brudne. Cuchnące i bardzo cuchnące, ale skupianie się na tego typu rzeczach jest dla mnie stratą czasu. Jeśli w swoich obserwacjach krajów arabskich nie wzniesiesz się ponad pewną specyfikę tych miejsc, to z podróży będziesz przywozić w swoich wspomnieniach plastikowe butelki z rowów, chude zarobaczone koty, zamiast smaku wyśmienitych potraw, niesamowitych widoków, znakomitej pogody, życzliwych ludzi. Poza tym, to też kwestia postrzegania świata. Jedni z Kairu pamiętają pracowników oczyszczania miasta, którzy specjalnym sprzętem udrażniają rury z zaschniętym kałem. Inni pamiętają piramidy. Jednym w lecie jest za gorąco, a w zimie za zimno. Wiem, że wiesz o czym mówię.


Przez te wszystkie dni, na swojej drodze minąłem tylko jedną żebrzącą osobę. A chodziłem dużo. Jak pisałem we wcześniejszych relacjach, do hali miałem 36 minut spacerem. Wracałem do hotelu grubo po 11 wieczorem. Gdy wstępowałem na kebab, wracałem po północy. Już po 2-3 dniach stało się to moją rutyną. Mecze, spacer, kebab, spacer, hotel. Czasem kebab przesuwałem na przerwę między ostatnim a przedostatnim meczem, by posiłkiem zamykającym dzień były lody, które pewnego dnia odkryłem w pobliżu mojego hotelu. Ani razu nie znalazłem się w sytuacji jakiegokolwiek zagrożenia. Pierwszego wieczoru, kiedy z telefonem z załadowaną mapą w dłoni wyznaczałem sobie drogę powrotną, dopadły mnie myśli, że być może robię coś nie do końca rozsądnego. Bo przecież to były ulice B-e-j-r-u-t-u, który jest w L-i-b-a-n-i-e. Potem się rozwiały. Te myśli. Nie miały podstaw by istnieć. Ani razu nikt nie zapytał mnie „która godzina” lub czy „dorzucę złotówkę na chleb, piwo, czy dla chorej matki.” Zdarzało się, że ktoś pytał mnie o drogę, ale to zapewne z racji, że potrafię wyglądać bliskowschodnio, brano mnie za miejscowego.

Jak wygląda Bejrut? Nie tak, jak rysuje go wyobraźnia przeciętnego Europejczyka. Gdyby ktoś zapakował Cię w samolot i wysłał do Bejrutu nie mówiąc, gdzie lecisz a potem kazał zgadywać gdzie jesteś, to miałbyś kłopot. W niektórych miejscach powiedziałbyś, że to Barcelona, w innych, że to Madryt. W jeszcze innych czułbyś się jak gdzieś na południu Francji. Jasne, znalazłyby się i miejsca, które spotkać można tylko w krajach arabskich i bynajmniej nie są to eksportowe widoki. Ludzie, począwszy od wolontariuszy w hali, na sklepikarzach i postronnych przechodniach kończąc, byli bardzo mili i pomocni. Jeśli nie radzili sobie z językiem, to radzili sobie na inne sposoby. Dało się odczuć, że zależy im na burzeniu, kreowanej przez zachodnie media, wizji Bliskiego Wschodu, jako jednego wielkiego no go zone. Pytali jak mi się podoba Liban, co już widziałem, co jeszcze chcę zobaczyć. Czy planuję jeszcze kiedyś wrócić. Byli szczerze uradowani, gdy słyszeli ode mnie same pozytywy. Ubolewali nad wizerunkiem Libanu i innych krajów arabskich w mediach z tak zwanej zachodniej cywilizacji.   

„Co to jest dżihad? Nie czuję się do końca kompetentny, żeby odpowiedzieć na to pytanie, bo jestem chrześcijaninem, ale jestem stąd więc odpowiem. Dżihad to jest wewnętrzna, codzienna walka z własnymi słabościami i niedoskonałościami w drodze do lepszego świata. Dżihad to dbanie o siebie, o swoją rodzinę. Wiem o co pytasz. Tak, dżihad jest dziś przez wielu tłumaczony jako wojna z innymi kulturami i religiami. Są tacy, którzy tym usprawiedliwiają zło. Ja, jako chrześcijanin urodzony i wychowany w Libanie tak tego nie odbieram.”

To tylko fragment z rozmowy z jednym z wolontariuszy, który pochodził z gór z północy Libanu, z chrześcijańskiej wioski, która z racji bliskości Syrii i sporadycznych najazdów bojowników ISIS lub niezrzeszonych bandziorów, jest regularnie chroniona przez wojsko. Myślę sobie, że on miałby silne podstawy ku temu, by nie wypowiadać się o muzułmanach pozytywnie. A jednak robił to. 

Nie bój się islamizacji tego tekstu. Czytaj więcej książek, mniej pseudonaukowych dyskusji w internecie. Podróżuj. Zobacz rzeczy na własne oczy. Ja nie jestem rzecznikiem ani PRowcem islamu. Spokojnie. Co najwyżej jestem propagatorem poszerzania własnych horyzontów, dociekania, zgłębiania wiedzy, zadawania pytań.

Ale pogadajmy o koszykówce…

Zwycięstwo Australii wcale nie rzuca cienia na poziom azjatyckiego basketu. Oczywiście taki wniosek jest prosty i nawet całkiem logiczny, bo przecież Boomers nie przywieźli do Libanu ani jednego aktualnego zawodnika z NBA. Masz prawdo tak myśleć, a ja nie czuję się zobowiązany, żeby zachęcać Cię do zainteresowania się azjatycką koszykówką. W żaden sposób nie dotyka mnie to lekceważenie. Bo niby dlaczego miałoby?

Tyle tylko, że takie wnioski mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Podkoszowi nowych mistrzów Azji, Angus Brandt (10 punktów, 8 zbiórek w Finale) czy Daniel Kickert (14/6) mogliby spokojnie grać w NBA. I tu nie chodzi mi o jakieś wielkie role. Rok temu, przy okazji Basketball Without Borders, widziałem z bliska m.in. Spencera Hawesa i Cole’a Aldridge’a. Brandt i Kickert są od nich lepsi.  Australijczycy przez większość meczu podwajali Haddadi’ego. Robili to bardzo sprytnie, bo często od strony, której H.H. się nie spodziewał. W ataku starali się wyciągać go spod kosza. Była to taktyka prosta, ale bardzo skuteczna. Hamed nie mógł odpuszczać na dystansie wysokich Australii, bo ci grozili rzutem. Gdy wychodził, robiło się miejsce do penetracji. Jego 18 punktów było za bardzo osamotnione, by nawiązać równorzędną walkę.

Zdania, odnośnie zaproszenie Australii i Nowej Zelandii do mistrzostw Azji, były podzielone. Z jednej strony było to niewątpliwe podniesienie poziomu i prestiżu turnieju. Z drugiej jednak, traci na tym Oceania. Z tym, że trzeba mieć na uwadze, że większość federacji tam zrzeszonych, to federacje o znaczeniu symbolicznym. Bez profesjonalnych lig, bez profesjonalnych zawodników. Nawet niektóre z nich mają w swojej nazwie „amatorski”. Australii i Nowej Zelandii da to więc szansę na poważne granie, bo jaką przyjemność mogli czerpać z bicia biednych rybaków z Vanuatu czy Timoru Wschodniego? Większość państw/terytoriów zrzeszonych jako Oceania boryka się na co dzień ze sprawami ważniejszymi, niż koszykówka. Decyzja FIBA niewiele zmienia w ich egzystencji. Program rozwoju koszykówki raczej nie spędzam tam ludziom snu z powiek.

Honor Azji został obroniony w meczu o brąz. Korea po znakomitym spotkaniu pokonała Nową Zelandię 80:71. Tall Blacks zdominowali deskę. W całym starciu mieli 51 zbiórek, 23 w ataku, przy ledwie 31 zbiórkach, 6 w ataku, Korei. Ale to był jedyny aspekt gry, w którym Nowa Zelandia była lepsza. Ruch piłki Koreańczyków to był crème de la crème tego starcia i jak dla mnie całego turnieju. 22 z 26 celnych rzutów Korei, to były rzuty asystowane. Czterech podopiecznych coacha Jae Hura zdobyło 13 lub więcej punktów. To był kawał porządnego, nowoczesnego basketu z ich strony. 

Fadi El Khatib ostatecznie pożegnał się z kadrą narodową. Szkoda, że w meczu tylko o piąte miejsce, szkoda, że w przegranym meczu. Pisałem wcześniej, że Chiny w koszykówce są dla mnie odpowiednikiem Niemców w piłce nożnej. Nie zawsze ładnie, nie zawsze pełni gwiazd, ale zawsze do końca, piekielnie skuteczni, cały czas w oparciu o żelazną taktykę, bez niepotrzebnych szaleństw. Liban przeważał w tym meczu, prowadził już 9 punktami. A Chińczycy spokojnie robili swoje. Najpierw odrobili straty, a potem wyszli na prowadzenie. Nie zrobili niczego monumentalnego, po prostu grali swoje. Fadi skończył spotkanie z 30 punktami, 8 zbiórkami i 4 asystami. Tylko jeden jego kolega przekroczył próg 10 punktów. U Chińczyków trzech graczy zdobyło po 13 punktów a dwóch innych 12 i 10.

Oddałem swój głos na pierwszą piątkę turnieju oraz na MVP. Trzech z mojego składu ostatecznie dostąpiło tego zaszczytu. MVP też się pokrył z moją wizją. Mohammad Jamshidi zastąpił Mitcha Creeka a Shea Ili Michaela Madanly’ego.


I to by było na tyle. Myślałem nad jakimś mądrym zakończeniem, ale zdaje się, że starczy tych mądrości jak na jeden raz. Jeśli planujesz wakacje w ciepłym klimacie, to weź Liban na swój radar. To tylko trzy godziny lotu. Bezpośrednio do Bejrutu polecisz np. z Pragi albo Sztokholmu. A przecież i do Pragi i do Sztokholmu możesz dostać się szybko, sprawnie i tanio.

Liban Was pozdrawia…

Moje wcześniejsze teksty z Libanu:

Pierwszy. Terroryści, bieda, brud i smród.

Drugi. Who’s your Haddadi?

Trzeci. Are you not entertained?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.